Jeżeli kiedyś wspomnisz mnie
gdzieś w obcym kraju – choć ta fraza
to ledwie wymysł mój, a nie
proroctwo, skutkiem więc wyrazu
twych oczu uzbrojonych w łzy
nie można mówić o tym: daty
tą wędką z toni nawet ty
nie wydobędziesz łatwo – zatem
zza siedmiu gór, lasów i zza
mórz w formie epilogu tylko
(chociaż powtarzam wciąż, że łza
niby soczewka zmniejsza wszystko
oprócz przeszłości) kiedy mnie
przypomnisz sobie w Boskie Lato,
to może westchniesz kiedyś – nie!
Nie wzdychaj – nawet patrząc na to
mnóstwo pól, lasów, mórz i rzek
dzielących nas i owe tłumy
(których nie widzisz) ludzkich zer,
z tobą na czele.
W twojej dumie,
czy w mej ślepocie sedno tkwi
a może w tym, że moje słowa
padły zbyt wcześnie i jest mi
dziwnie nieswojo dziś, na Boga,
ciągle dłużnikiem jestem twym,
bo nie chroniłem cię ramieniem
przed złem i kłopotami, czym
mogłem wywołać to westchnienie.
Przyszłość jest formą mrocznej mgły,
podobna do spokoju nocy.
O tym, co będzie, przecież my
nie wiemy jeszcze nic, a o czym
mówiąc w ostateczności sam
mogę dokładnie określić;
że przeznaczona była nam
taka rozłąka, i że jeśli
już nastąpiła – płacz i znów
zamiana burzy i zamętu
na głuche wyjaśnianie słów,
to tylko jeden z elementów –
przyszłość jest zdolna, można rzec,
albo pocieszyć lub – o tyle,
o ile mówię jako wieszcz –
pochłonąć wyobraźnię w stylu
baśni Szecherezady, z tą
różnicą, że w mych słowach dźwięczy
raczej pośmiertny, głuchy ton,
niż tamten strach zwyczajnej śmierci.
Pozwól mi, bym w języku wierzb
rodzinnych ciebie mógł pocieszać:
ich cień na śniegu w górę niech
rwie się, jak tryumf Euklidesa.
***
Kiedy wspominać będziesz mnie
w miesiącu, dniu, w to Boskie Lato,
w dalekim, obcym kraju gdzieś,
za siódmą górą (wszystko na to
wskazuje, że dwadzieścia sześć
jest możliwości), to łzy kroplą
spojrzenie uzbroiwszy, weź
pióro i papier, potem mocno
tam prostopadłą ustaw w pion,
niby podporę nieboskłonu
twemu i memu, punktom dwom –
tak, punktom, bo my przecież znowu
zmniejszamy się i Bóg wie jak
mali dla siebie będąc wzajem
za zaszczyt poczytamy fakt
bycia punktami; więc rozstanie
jest wytyczeniem linii wprost
do góry i stęsknionych dwoje
kochanków – twój oraz mój wzrok –
do szczytu prostopadłej owej
wzniesie się, lecz nie będzie tu
miejsc, które mogą być kryjówką,
na szczycie, do zawrotu głów;
czyż nie jest to prawdziwy trójkąt!
Rozpatrzmy więc figurę tę,
która w okolicznościach innych
mogłaby być koszmarnym snem;
zbudzeni, zlani potem zimnym
musielibyśmy biec pod kran,
by się otrząsnąć, uspokoić;
gdy tego los oszczędził nam
i ominęły nas oboje
zazdrość, obawy i złe sny,
uroki, leki, zbędne słowa,
to najwidoczniej po to, by
można ją było narysować.
Patrzmy więc dalej. Mamy czas.
Sama ciasnota już zapewnia
niedostrzegalność, czyli nas
osłania, ochroni w swoich cieniach,
mogliśmy razem skryć się w niej
wtedy, gdy plecy dotykały
granic przestrzeni, – czyż to nie
rekompensuje każdej zdrady!
Pióro i papier czysty do
ręki weź, jak przestrzeni symbol,
w miarę możności spróbuj pro-
porcję uchwycić, byśmy tylko
mogli przedstawić przestrzeń: nasz
świat Stwórcy władza ogranicza,
nie tyle nadobłoczna straż,
ile namiętność niebotyczna
oraz obawa; i niech ta
proporcja przy pomocy prostej,
leżącej między nami, ma
podkładkę z mapy. Dla ścisłości
rozbij na stopnie cały plan,
w siatkę wpisz długość prostej – osi,
obraz miłości znajdziesz tam
i jej od życia zależności.
Zatem gdy linii owej bieg
(wiadomy nam, a nam wiadomo,
że jest granicą dwojga serc,
miejsca spotkań pozbawionych)
jest dobrze wyliczony tu,
(ocena to aż nazbyt trafna)
to z centrum, które znaczy punkt,
wyprowadzona prostopadła
jest sumą obu spojrzeń tych
tak przejmujących; na osnowie
więc przenikliwej siły ich
lokalizuje się wierzchołek
gdzieś w stratosferze, chyba że
więcej osiągnąć będzie mogła
suma. Przyprostokątna jest
to wzrok wzniesiony do wierzchołka.
Światłami reflektorów dwóch
spojrzenia, drążąc wrogi chaos,
znajdują w nocy cel swych dróg
w przestworzach gdzieś się przecinając.
Nie tarcza tu stanowi cel,
on nam obrazem się wydaje
lustrzanym i patrzymy weń
nie śmiąc na siebie spojrzeć wzajem;
a więc kto, jak nie właśnie ja,
przyprostokątną będąc ową
rozwiązać to zadanie ma
z twierdzeniem, które określono
jako odwrotne. Męczą wzrok
dowody, które nadmiar splątał,
życie kieruje zaś nasz krok
do tego, co nam zostało: kąta.
Mamy więc DANE. Tobie, mnie.
Na długo, bo na zawsze. Niemal
Niedotykalne, ale wiem:
są materialne niby pejzaż.
Miejsce spotkania – jedna z grot.
Altanka w chmurach czy schronisko.
Przytulny i gościnny kąt
i jeden z lepszych, mimo wszystko,
dlatego, że nikt w nasze trzy
kąty nie wchodzi i nie patrzy,
my uważamy to za szczyt
naszych osiągnięć i za zaszczyt.
W ciągu lat bowiem, aż po grób,
w bólu mościmy gniazdo sami,
mogąc się spotkać tylko tu
i w równych częściach w nim składamy
śmieci nie powiedzianych słów,
graty samotnych myśli, w kątach
je ukrywamy niby łup.
Prędzej czy później, niby punkt czy kropka
przybierze wreszcie postać, kształt
materii, cechy gwiazdy, która
z natury wchodzi w tamten świat
nie przesłonięty mgłą ni chmurą,
albowiem już Euklides sam,
prócz sumy obu mrocznych kątów,
jeden kąt jeszcze daje nam,
jak formę małżeńskiego związku.
Ot, co nam dane aż po kres.
Na długo, bo na wieczność całą.
Dla siebie niewidzialni, lecz
widoczni obydwoje stamtąd
będziemy zawsze, dzień i noc
z Zachodu aż po Wschód szeroko,
uzależnieni w końcu od
wszechwidzącego z góry oka.
A ty, bez względu na to, jak
na ciemność otuloną mgłami
jawa nałoży areszt, wstaw
go w swój horoskop nowy, zanim
to oko wszechwidzące treść
naszych słów pojmie. Ta rozłąka
jest sumą naszych kątów trzech.
A ból zamknięty w owych kątach
jest formą przyciągania do
siebie nawzajem; oprócz tego
ciążenie to od innych form
jest większe, zwłaszcza od ziemskiego.
***
Scholastyka, powiadasz. Tak,
scholastyka, a nawet może
ze smutkiem w chowanego gra
bezwstydna, ale i nad morzem
gwiazda czyż nie nagniotek to
(wybacz to słowo, chcę nadmienić,
że boję się wpaść w górny ton)
zrobiony światłem na przestrzeni.
Scholastyka. Bóg jeden wie.
Prawdopodobnie. W odpowiedzi
uwzględnij zgodę. A co nie
jest scholastyką na tym świecie?
Bóg wie. Ja zapadając w sen
za oknem widzę schyłek zimy;
wiosny nie szukam nawet – wiem,
że noc chce skutek od przyczyny
oddzielić. Wtedy w moją skroń
uderza puls – kwadraty, daty…
do czoła przytulona dłoń
twoja czy moja…
Kiedy zatem
pewnego razu wspomnisz mnie,
zobaczysz (nie zrażona brakiem)
spowitą w ciemność, w górze hen
wiszącą ponad Skagerrakiem
wśród innych planet w nocnej mgle,
gdy ledwie słabym światłem mruga,
gwiazdę, choć ona wcale nie
istnieje. Ale w tym jest sztuka
miłości, zwłaszcza życia treść
w tym, by założyć sobie z góry
nieistniejące, w pustkę wnieść
skarby i cuda, i lwa, który
ma skrzydła i kobiecy tors,
bożki o niesłychanej sile
co z orlich lotów wróżą los.
Sama zastanów się, o ile
prostsze od omawiania spraw
tego rodzaju i gatunku
powodujących kłopot, strach
jest wprowadzenie w przestrzeń punktu.
Dotknij ciemności – jakiż sens,
gdy palec wskaże tę czy inną.
Nie w tym cel życia, co w nim jest,
lecz w wierze w to, co być powinno.
Dotknij ciemności palcem, on
wskaże, gdzie gwiazda oko mruży,
wznosząc się jak wysoki ton,
jeśli jej nie ma, to blichtr dłużyzn,
banał porównań, który rósł,
wybacz: bo jak spóźniony kogut
rozłąką przytłoczony mózg
chciał wysokiego sięgnąć progu.