Gdy już po wszystkich była egzaminach,
wspomniała mu, że mógłby wpaść wieczorem.
Była sobota i ciasno tkwił korek
w szyjce butelki czerwonego wina.
Deszcz padał, kiedy wstał niedzielny ranek
i gość na palcach przez skrzypiący parkiet
przepłynąwszy, cicho ściągnął marynarkę
z gwoździa wbitego chybotliwie w ścianę.
Wzięła ze stołu szklankę i przełknęła
resztkę herbaty wystygłą i burą.
Mieszkanie spało, świtała niedziela,
leżała w wannie czując całą skórą
dno obłuszczone. Wcześnie jeszcze było,
pachnąca mydłem pustka nieodparta
pełzła w nią poprzez jeszcze jeden wyłom,
co się otwierał na poznanie świata.
Palce, którymi przymykał drzwi sieni
były – aż wzdrygnął się – czymś zabrudzone.
Kiedy dłoń chował w kieszeń, parę monet –
reszta za wino – brzęknęła w kieszeni.
Aleja pusta była, chodnik przemókł
od wody z rynien dzwoniących o ścianę.
Przypomniał sobie gwóźdź i tynk spękany
i z opuchniętych warg, nie wiedzieć czemu,
wyrwał się brzydki wyraz. Patrząc w pusty
świt poczerwieniał postępkiem głupawym
własnych ust. Tak się sam zdziwił, że wrósłby
w grunt, gdyby właśnie tramwaj się nie zjawił.
Później w pokoju swym składał wzdłuż kantów
spodnie, nie patrząc na trącący potem
klucz pasujący do tak wielu zamków,
a tak wstrząśnięty swym pierwszym obrotem.