Niebo — lazur bez skazy,
morze — turkus zaspany,
słońca nie widzę, ale wszystko tutaj leży pod jego palącym wejrzeniem.
Wszystko — to jest: próżnia, cząstki powietrza oraz mrowie molekuł wody
Poza tym nic.
I oto cokolwiek poniżej zenitu
na wklęsłej powierzchni nieba wyrysowuje się z wolna
— jak wzór spod ręki kreślącej —
mandala: już rozpoznaję
ogromną macicę perłową, misternie karbowaną.
Na niej trup podany. Kościotrup. Taki z Totentanzu.
Długi. Ugięty w kolanach. Usmiechnięty. Żywy.