Słońce niesforne, bezmyślny staruchu,
Czemu, natręcie,
Przez kotary i szyby budzisz nas zawzięcie?
Cóż obchodzą kochanków prawa twego ruchu?
Wścibski pedancie, idź lepiej strofować
Zaspanych uczniów, złych terminatorów,
Idź, powiedz dworskim łowczym, że król chce polować,
I wiejskie mrówki pogoń, niech śpieszą do zbiorów;
Miłość, co kalendarza nie zna ni atlasu,
Zwie chwile, dnie, miesiące łachmanami czasu.
Myślisz, że jaki gwałt zadają oku
Twoje promienie?
Starczy mi, by je zaćmić, powiek jedno mgnienie,
Lecz nie chcę na tak długo tracić jej z widoku;
Jeśli cię oczy jej jasne, choć senne,
Nie oślepiły, spójrz na świat przytomnie
I powiedz, czy wonności i skarby bezcenne
Są jeszcze w Indiach, czy też leżą tu koło mnie.
O wszystkich królów, jacy pod Słońcem istnieli,
Pytaj — usłyszysz, że są tu, w mojej pościeli.
W niej Księstwa, we mnie zaś Książęta drzemią:
Cóż trzeba więcej?
Przy tej miłości, bardziej niż władza książęcej,
Wszelki honor jest fałszem, wszelki skarb — alchemią.
Tyś, Słońce, takiej nie zaznało łaski
Jak my: w nas bowiem świat zawarł się cały,
Więc spocznij, stare Słońce, bo skoro twe blaski
Miały świat ogrzać — dość, że nas dwoje ogrzały.
Świeć tylko nam obojgu, a znajdziesz się wszędzie:
Twoją sferą te ściany, centrum — łóżko będzie.
przekład Stanisław Barańczak
John Donne