Kazimierzowi i Julii Stabrowskim
Mrok Wichru Halnego opowiem tym, w których serca Wola Potęgi wyrzuciła
strzały mroczne i wieczne ze swego kołczanu; na obszarach tej
bezmiernej Ruiny, którą jest Polska – takim, którzy rozumieją Tytanizm
Narodowej Rozpaczy.
Ten ponury poemat nie jest bajroniczny, nie jest już nawet dantejski: nie
zstępuje on do Hadesu z miejsca wiary i modlitwy, jakim jest Ziemia:
miejscem jego narodzin jest Inferno – stanowi on dokument Grozy, jaka
trwa w głębinach podświadomych ludzkiego serca.
Kosmiczne te melodie, poczęte u bram żelaznych Sfinksa
Warszawskiego –
[jedynym Sfinksem Warszawy jest Cytadela]
że więc melodie Kosmiczno-Narodowej Męki na wałach Cytadeli śpiewane
być nie mogą –
dlatego aż w Tatrach szukają swego wyrazu wśród skał.
I
Narodowe mroczne dzwony, jak z spiżu otchłanie –
nie mogę ich poruszyć, aby zagrały zmartwychwstanie!
Jestem Szatan, z wnętrzem swych wężów rozpełzłych w jaskini,
gromami strącam świat nadziej, i w mroku rządzę z tobą, Śmiertelna
bogini!
Tu na gwiaździstych górach pośród jodeł – my we dwoje,
błękitne meteory kapią z gromnic w oczy Twoje!
Tobie jednej zrozumiałą Wichrów Pieśń ponura:
porywam Cię i niosę na koniu spadającym z nieba –
na wierzchołki Czarnego Hawrania u śnieżnego żleba.
Zniszczyłem ziemi raj: w pustyni lśni gwiazda Ahura,
rozsiewa mżenia snów – ja pogubione zbieram nieszczęść krucze pióra!…
Nieszczęście nigdy nie idzie samo, lecz wchodzi zawsze Wielką Bramą:
powoli ją odmyka w mroku, jak ognik błotny się skrada…
W dziedzińcu Myśli nagle znika –
schodząc w podziemia, gdzie serce marznie w aureoli.
Z gór pełzną chmury – moich dworzan mrowie –
na mózg się kładną ciężkie ołowie.
Lasy w trumnach uśpione; grobowych jaskiń kurytarze
tęczują zbrojami hetmanów – mgły zmarłych idą w rajskie wirydarze.
Pioruny warczą u nóg mych… W milczeniu wchodzę na Łomnicy wieżę –
nagłymi susy dopędza mię, wbiega na głazy nieznane zwierzę.
W jaskini, gdzie Walkirio, łkałaś co dzień –
ból podziemny mgli się – tuż za jodłami się skrada Morze – ciemny
zbrodzień.
Mówią, iż zamek Czorsztyn od mgły tej się kruszy
i przechyla ku moczarom.
Mnóstwo ziół trujących: tojady, szalej i belladonny –
u stóp jodeł olbrzymich prastarych i gonnych.
Jeszcze są wielkie na nizinach sady,
jeszcze jest wieś, gdzie ujrzeć mogę ducha – tatrzańskiej Lizy Monny!.
W kolumnadzie mych biesiadnych sal jeszcze gwarno –
w zagwiezdne sfery patrzy towarzysz Merlina –
wśród murów katedry Kezmarskiej milczy – nie przeklina –
jakby świat był mu już rzeczą minioną i marną!
Zmącił ciszę podziemny cmentarzowy gong –
o, jak straszny jego jęk, jak ponurych pełen mąk!…
Wdziera się tłum zamaskowanych z Los Caprichos Goi!
Kardynał-Księżyc wschodzi, za nim nawałnica.
Nagie tańczą widma, kandelabr na ziemi
oświetla głębiny Tatr i Wenus, jak na murach Troi.
W jeziorze Gehenniczne lica.
Tańczą upiory z kasztelankami zimnemi.
Wino chmur krwawi się – ryk Minotaura –
jakby nie wino to było, lecz wina!
Jawory tysiącletnie wśród gromów już brzęczą, srebrem
zakwitają. Kardynał-Księżyc, starszy od gór,
idzie z pięknym gwebrem,
który przyniósł indyjską naukę: kręgi czynią na lazurach
wody, trójkąty przeciw nieszczęściu na górze i w chmurach.
Umarli spoglądają za horyzont ku morzu –
skąd ma się zjawić – Walkiria! ta znad Morskiego
Oka wyśniona Ondyna!
Katedra Lodowców rozwarta – i w całym Zaniku szykują turnieje:
moja żona z Walkirii Wolnej ma być!…
Jak cicho się zaśmiał ten wariat!…
„Błogosławieństwo Czarta z Wami!…”
znika na wzgórzach, gdzie limby z długimi igłami
pachną jak włosy mej Walkirii – rudo złe.
W pucharze krysztalnym dałem wino kapitanowi –
mój druh Wiatr Wschodni, który ją przywiózł na chmury okręcie!
Padł w męczarni, konając, rzekł:
– Niechaj Niewiadome cię ukarze!
niż Aquatoffana, co zabija papieżów, gorszą jest miłość
z głębin upiornych wyzwana! –
Wśród milczenia wlatuje czarny cień:
rozpoznawszy go, widzę, że to jest olbrzymi kruk.
Wzrokiem z Antarktycznego Morza
mrozi piorunów rycerstwo i powichry sług.
Ukryli się wszyscy, tylko Kardynał Mag
rozmawia z ptakiem w języku nieznanym.
Kiedy ukończył Mszę do Bafometa w niebiosach tej sali biesiadnej –
rozległ się trzask piorunowej iskry!
Ciemność potopu! zostałem tylko ja przy Zmarłej i ten kruk wszechwładny.
Spod chmur jął się wybijać zmierzch: świst w rokicinach,
zimny wiew – trupie palce coś w głębinach przędą.
Na mój honor, piękny gobelin, godny Lucifera:
w morzu chmur, gromami nabitem,
lśniło miasto demonów Ragnarok. Katedra zwieszona
jest ku otchłani gorejącym szczytem.
Potępieńczy słyszę jęk: – Maledictus in beneficiendo! -.
Idę po górach w mroku, pośród antycznych kolumnad w za ćmionym
ogrodzie.
Wokół zamku mojego kraina zgłodzona:
jakby sobótki jarzą się wioski: krzyki morderców tam jeszcze dalekie,
ale już po ugorach i manowcach idą widma kalekie, w gęste zapadają lasy
Za mną w ślad kroczy obłęd – i chmury, jakby szatańskie kolasy.
– Nie trwóż się, Duchu, mury tu wysokie, masz zawsze dla wyjścia furtę
potajemną.
– Nie trwóż się, że Wolność, jak wielkiej kolumny nieśmiertelny złom –
– przyzywa grom! –
Zawarkło niebo, Morze u skał moich szumi –
Morze Ja zarówno kryjemy swe winy!
Z leśnej ponurej głuszy wyleciał śpiew maleńkiej ptaszyny –
wtem zamilkł, jak przed wzrokiem gadu – runął zabity mą męką tajemną!
Kłębią się chmury w ciemnościach złe; wrony wyleciały z lasu, jakby z
miejsca niewidzial-
nych zbrodni, nad rzeki upiornym gorejącym łukiem.
Na szczycie gór modlą się głazy wieczne, beznadziejne.
Rozmawiam, jak z Horeba wirchu.
Ktoś w bezmiarze wysokości rzekł:
[Nic więcej, prócz:] – Jestem! – na mękę mą przysięgam, wiem już
bezgranicznie!
Idę wśród mroku fal morskich – łamią się spektry Miesiąca.
Na Skałach Przeznaczeń symfonią huczy miłość nie ginąca.
Któż o głębiach wie? życie zawiera się w wielkim wykuciu gromem dwóch
słów: Tak – i Nie!
Wracam do zamku: – zda się, inna okolica,
mgła owinęła mój pałac; na furtach ukrzyżowane ciała i rządzi Magia
ciemna, trupiolica.
Żyjących nie ma… Któż światła zapalił?
w mroku jarzy oknami krwawymi Zamek.
Wielkie lasy, ciemne pola, z niewiadomych gór płynące rzeki.
Wśród mokradeł ognik się rozjarza –
tam Kometa chce mi wróżyć, mówi… żem Daleki,
że mam szczęście niezgadnione, jak na górach żarza…
Wróżebne przywtórzyły w obłokach pioruny!
Wstań, mężna Duszo, wszechświat minie, jak głos z naderwanej struny –
lecz w otchłaniach przetrwa Miłość i Duma wiecznego Korsarza!
Znów słyszę Twój głos: „Jestem!”
z wyżyn minionych, z głębin nie wyjawionych –
nic więcej, prócz: „Jestem!” – na mękę mą, przysięgam,
wiem już bezgranicznie!
W jaskini grobowej tli się lampka: na żałobnym łożu
Miłość moja miniona – Mesjaniczna Polska:
twarz łuską krasną okryta, ramiona – jak u szkieletu, co konał w bezdrożu.
Wzrok zalepiony ropą nagle się rozwiera:
w mą Jaźń najgłębszą patrzy modra sfera tych oczu.
Milczeniem dziecka zabitego mówi, żem ją opuścił, idąc w straszne tajnie
złego.
Nigdy nie ujrzym się już – –
Mrok, w górze nade mną, zagryzł moje serce.
Wola moja zabija! Nikt nie ujmie męki!. 203
Idę, w ogniu milczenia, w mogile kamiennej udręki!…
Wśród zwątpienia słucham trującej Szatanów nauki.
Zamek duszy w ruinie! Jeszcze w podziemia iść muszę –
tak morderca przygląda się miejscu…
Nagły krzyk – męczonego na torturach wariata?
nie, zagrzebanej żywcem Miłości.
Myśl się ma oniemia…
wrzask, śmiech straszliwy – bicie głową na murach więzienia w ciemności –
milczenie mogił: bluźnierstwo wszechświata!
Tłum zamaskowanych idzie przez cmentarze w mroku,
niosą pochodnie jarzące ku wielkiej przedpogrzebnej wieży.
Ktoś za mną szepcze: – „Ciebie On z łowczych wyzwoli obieży – !”
Obróciłem się nagle – widmo znikło. Padam w zarosły trawą grobowiec i
twarz kryję.
Głoskami Baltazarowymi tu milczenie wyje.
Taras nad morzem. Huczący orkan złowieszczego mroku.
Zmurszałe drżą wieże, palą się krużganki…
Z wyżyn piekła runąłem –
w mrok, w mrok! w czeluście Ananki!