1.
Pierwsza chwila: oderwanie nogi od ziemi
i postawienie jej na stopie żelaznej konstrukcji
nadaje człowiekowi znaczenie pszczoły. Wewnątrz płuc
rozlega się brzęczenie – krążenie krwi
dźwiga ciało wzwyż, napina mięśnie, wyostrza wzrok,
wyodrębnia przestrzeń, tak jak skóra odgranicza
istotę ludzką od otaczających przedmiotów.
Jedną ręką uchwycony poręczy, drugą
zatacza bezwiednie półkole. Linia horyzontu
staje się przez to wyraźniejsza, na powierzchnię wody
kładzie się przezroczysta powłoka aluminium.
Pozdrowiony niech będzie wiatr chłoszczący oczy
skrzydłami przelatującej mewy.
2.
Każdy krok rozszerza pszczele możliwości. Robotnik zadziera głowę do góry:
żelazny zwał dźwigu przytłacza go coraz mniej.
Poszczególne żebra rysują się wyraźniej, a jedynie oczy
pozostają złote z miłości.
A jednak ta sekunda odpoczynku urasta w wieżę
z alabastru. Mewy zamieniają się w drobne żagle,
popychane ręką niewidzialnego dziecka, którego głowa
może się nagle wynurzyć z rozbitej barki,
wielka jak zbliżone słonce. Z daleka dolatuje skrzyp
dźwigów, które wcześniej rozpoczęły pracę.
3.
Następny krok w górę.
Teraz pszczoła może ulecieć. Osiągnięty został cel wspinaczki
– maleńka balustrada na szczycie i ciało jej stało się nieważkie.
Ręką można zatoczyć wielki łuk, nie półkole już, a
pełne trzysta sześćdziesiąt stopni. To jest
jak ruch skrzydła mewy, która siada na wodę. Wszystko się zakołysało.
I oto niebo jak dzwon średniowieczny nakryje wszystko dźwiękiem,
a pełnia spiżu rozleje się w krajobraz niby potop miodu.
Upał nad portem! Upał nad portem! Płynąć nad portem
jak balon jedwabny i miękki, pełny ciepłego oddechu.
Następny krok: pszczoła znika. W kabinie pozostał człowiek,
siadł pewnie przy lewarach i przekładając dźwignię
zmusił szczękę dźwigu do obrotu.
To już nie zamach ręką:
wycinek horyzontu jest ściśle obliczony. Za następnym ruchem
leje się struga węgla do brzucha statku. Karmimy świat.
Czarny słup pyłu odepchnął mewy w słońce.
Witold Wirpsza