1.
Odbiłem się pluskiem od przystani. Nocą – czółno wydawało mi się odpryskiem
rośliny, liściem lub płatem kory,
a port zamykały przede mną łamacze fal jak druciane ramiona, zakończone
pięściami świateł.
Otwór między nimi wyznaczał mi drogę na wprost – tunel sklepiony krągło
gwiazdami,
Cisza po każdym uderzeniu wioseł rysowała jego ściany boczne.
2.
Po prawej stronie, twardo jak niespodziewana strofa epiczna w lirycznym
wierszu
rysuje się bryła wstępująca w głąb morza; to stroma kępa lądu.
W dzieciństwie, gdy jesień tylekroć łagodziła barwą wilgotnej trawy ostry
zgrzyt piany, tnącej z ukosa wybrzeże,
rozpinałem szary namiot wieczoru latawcem niby długą, wydrążoną tyczką
bambusową, niby lunetą, w której szkle rysował się nowy księżyc.
3.
Teraz nocny mój tunel prowadził na wprost poziomo. Starałem się zanurzać
wiosła jak najciszej,
by nie rozbić jego szklanych ścian – posuwałem się wzdłuż ciemności, a wiódł
mnie instynkt linii prostej.
Czułem, jak woda wynosi nacisk na czółna na powierzchnię, lekkie kołysanie
utwierdzało pod mymi stopami jej głębokość,
aż nadeszła chwila, w której zostałem wypchnięty poza otwarte
usta falochronów.
4.
Oto cel, do którego zdążam: okręt, stojący na redzie w poprzek tunelu,
zamykający czarno jego przezroczystość,
śpiący potwór, przywiązany łańcuchem kotwicznym do globu, aby nie uniósł się
w górę jak balon.
Księżyc podmalował białą linią jego kontury, oddarł zeń warstwę ciemnej
powierzchni i rzucił ją na wodę.
Księżyc? – Gdy wspinałem się po drabinie sznurowej, wydawało mi się, że jest
on oddalającym się stopień po stopniu ujściem mego tunelu, który nagle
wykręcił w górę.
Witold Wirpsza