Po cichych smrekach o ciemnej zieleni
kładło się słońce złotymi plamami;
pogodny błękit wisiał ponad nami
pełen przymglonych słonecznych odcieni.
W głębi wąwozu po zrębach kamieni
spieniony potok huczał kaskadami;
czasem ktoś krzyknął – echo głosu mami,
jakby z niezmiennych leciało przestrzeni.
Czasem błądzącej trzody po uboczy
spiżowe dzwonki dźwięczały w przeźroczy;
czasem wiatr drzewa szumiące kołysze;
a czasem było tak cicho i błogo,
jak gdyby szczęście idąc pustą drogą
tu, w to bezludne wstąpiło zacisze.