soczysty zapach skóry, powiew pór i miesięcy
spalonych zachodami słońca, kiedy chyłkiem
wymykała się z domu – uczennica naiwna
o włosach rudych jak spóźniony wrzesień.
czas dojrzewał na podobieństwo włochatych
pająków: pod powiekami, w zaułkach serca,
przepieniony w skarbnice formaliny.
to, że znalazła się akurat na łagodnym wybrzeżu
holandii było jedynie przypadkiem –
w najlepszym razie umarłaby w kopenhadze
lub gdańsku, miastach mórz i surowych
klimatów. zanosiło się na sroga zimę –
dzieci i młode kobiety przychodziły tu
już tylko po to, by popatrzeć na brudne
fale. wiedziała doskonale, że jutro jej ciało
będzie wyglądać jak zmarznięta oliwka,
owoc cierpki i kruchy w wytrwałej sztuce
przypływów
z oddali dochodziły dziecięce głosy,
poselstwa z krain łaskawych i bez powrotu