W snach ją widuję. Nie. Tylko odczuwam
Kto ona, nie wiem. Nie widzę jej twarzy,
Lecz wiem, że piękna, pięknem wiekuistem,
Jakiego blaski biją twórczym duszom
Z oblicza Wenus Milońskiej. Nie widzę
Ócz jej, lecz czuję słodycz ich wejrzenia,
Która najkrwawsze zgoiłaby rany,
I niezmierzoną, bezdenną ich głębię,
W której śpi wszystkich zwątpień uciszenie,
Win odkupienie, jutrzenka przyszłości,
Zmartwychpowstanie uwiędłych nadziei,
Świętych porywów iskra niegasnąca,
Harmonia wieczna, co wiąże rozdźwięki,
Zapał — i spokój, walka — i zbawienie.
Jako dwie gwiazdy, jak dwa słodkie słońca,
Świecą mi one w snów moich półzmroczu,
I rzeźwią istność, jak łagodne tchnienie
Wietrzyka, co się wśród liści przekrada,
I odmładzają, otwierają serce,
I leją w duszę szczęście niewymowne,
Lecz i żal razem, i ból nieskończony,
Że tak daleko świecą, tak daleko,
I tylko we śnie, i nigdy na jawie…
Wśród ciszy nocnej, głębokiej, tajemnej,
Głos jej dochodzi do mojego ucha,
Jak gędźba słodka, której tu na ziemi
Żaden nie słyszał człowiek, ale która
Śpi przeczuciowo w najtajniejszych kątkach
Serc i niekiedy pośród letnich milczeń,
Pośród wiosennych woni, śród zachodu
Łun czarodziejskich, śród smutków serdecznych,
Cichutkiem dzwoni, ledwie dosłyszalnem
Echem i budzi niejasne wspomnienia
O czemś dalekiem, nieznanem, pragnionem,
I niewymowną bolesną tęsknotę,
Takiej słodyczy jednak razem pełną,
Że chciałoby się tak tęsknić wieczyście
I tą tęsknotą choć czuć się związanym
Z tem czemś pragnionem, nieznanem, dalekiem…
Słów jej nie słyszę, lecz czuję jej myśli
(Raczej uczucia), w których czarodziejski
Łuk tęczy wiąże nędz otchłanie mroczne
Z wyżyną szczęścia archanielskich wizyj,
W których porywy, szały, bunty, wzloty,
Walki, gorycze, smutki beznadziejne,
Namiętne drgnienia bezbrzeżnej tęsknoty,
Ambrozya złudzeń, rozczarowań piołun,
I cała burza ta, co zwie się życiem,
W jeden potężny, słodki ton spływają,
Co rozwiązaniem jest wszystkich zagadek
I na bezdrożach wszystkich drogowskazem,
A w którym drgają, niby dwa promienie,
Duma, co jarzmem pogardza gniotącem
I tą pogardą staje nad bezmyślną
Losów potęgą i w nic ją rozwiewa,
I ta ucieczka i nadzieja świata,
Miłość bez granic, co nie jest czystością,
Cnotą, anielstwem, lecz tylko miłością,
I wszystko kocha, i wszystko przebacza,
I wszystko leczy, i wszystko zwycięża,
W której objęciu — cisza — spokój — szczęście…
I serce drży mi, jako nastrojona
Harfa, po której dłoń przebiegła mistrza,
I cały chwieję się, pełny upojeń
Niewysłowionych, lecz razem i trwożnych
Przeczuć, że oto sen zaraz się skończy,
A ze snem ona rozwieje się, zniknie…
I »ktoś ty? ktoś ty?« — wołam z utęsknieniem,
I »gdzie cię szukać?« — powtarzam z rozpaczą,
»Nie odchodź!« błagam — a ona dłoń lekko
Na moje czoło kładnie jaśminową,
Cisząc me łkania — i gdy brzask poranku
Rzuca mię znowu w wir marnych zabiegów,
Poziomych myśli i wyziębłych uczuć,
Gdy mię to morze bagniste ochłania,
Gdzie dusze płaskie — fale życia widzą,
Lecz duch poety — męty powszedniości, —
Jeszcze mam oczy pełne jej wejrzenia,
Uszy — jej głosu, a serce — jej uczuć,
Ale przygasłych, ściszonych, echowych,
Żem jako owa urna starożytna,
Z której już dawno, o, dawno, wylano
Balsamów drogich ostatnią kropelkę,
A z której jednak wciąż woń czarodziejska
Tchnie i słodyczą poi nieśmiertelną.
O życie, życie! Na twym chmurnym szlaku
Ileż-em razy szukał gwiezdnych śladów
Tej śnionej tylko, nieznanej istności!
Ileż zawodów, złud! Tu brzmienie głosu,
Słyszane jakby, nie wiem, gdzie i kiedy;
Ówdzie uczucie pamiętnej tkliwości;
Gdzieindziej głębia oczów tajemnicza,
Z której zalśniły widziane gdzieś blaski;
Tam miękkiej dłoni uścisk, co mię przejął
Znanem mi drżeniem… Biegłem: »Ona! ona!« —
Lecz wkrótce przykry dysonans mię budził
Z urojeń błogich — z bólem poznawałem,
Że to nie istność ta pełna harmonii,
Z którą przez życie — i potem, jeżeli
Żyjem po śmierci, przez gwiazdy i słońca,
Wiecznie, bez końca słodko iść by było,
Bo ona duszy stała się połową…
I nić uczucia się rwała — i znowu
Serce łudziło się, i znów chłonęło
Jad rozczarowań bolesnych, aż wreszcie
Nakształt wrażliwych mimoz się zamknęło,
I tylko we śnie, kiedy ma zejść Ona,
Nagle się drgnieniem rozwiera harfianem
I czar jej słodkiej wieści obecności…
Kto ona, nie wiem. Może sen mej duszy.
A może kiedyś, w jakimś dziś nieznanym
Świecie astralnym, na jawie ją spotkam,
I odtąd nic nas, nic nas nie rozłączy,
I zaznam szczęścia, jakiego na ziemi,
Gdzie wszystko chwilą jest, zaznać nie dano.
Dziś tęsknię tylko do tych snów przelotnych,
W których się zjawia — i zwę ją Poezyą.