Z Hożej i Wspólnej, i Marszałkowskiej
jechały wozy… wozy żydowskie…
meble, stoły i stołki,
walizeczki, tobołki,
kufry, skrzynki i buty,
garnitury, portrety,
pościel, garnki, dywany
i draperie ze ściany.
Wiśniak, słoje, słoiki,
szklanki, plater, czajniki,
książki, cacka i wszystko
jedzie z Hożej na Śliską.
W palcie wódki butelka
i kawałek serdelka.
Na wozach, rikszach i furach
jedzie zgraja ponura…
A ze Śliskiej na Niską
znów jechało to wszystko.
Meble, stoły i stołki,
walizeczki, tobołki.
Pościel, garnki – psze panów,
ale już bez dywanów.
Po platerach ni znaku
i już nie ma wiśniaków,
garniturów ni butów,
i słoików, portretów.
Już zostały na Śliskiej
drobnosteczki te wszystkie,
w palcie wódki butelka
i kawałek serdelka.
Na wozach, rikszach i furach
jedzie zgraja ponura.
Opuścili znów Niską
i do bloków szło wszystko.
Nie ma mebli i stołków,
garnków oraz tobołków.
Zaginęły czajniki,
książki, buty, słoiki.
Poszły gdzieś do cholery
garnitury, platery.
Razem w rikszę tak wal to…
Jest walizka i palto,
jest herbaty butelka,
jest ogryzek karmelka.
Na piechotę, bez fury
idzie orszak ponury…
Potem z bloków na Ostrowską
jedzie drogą żydowską
bez tobołów, tobołków
i bez mebli czy stołków,
bez dywanów, czajników,
bez platerów, słoików,
w ręce z jedną walizką
ciepły szalik… to wszystko,
jeszcze wody butelka
i chlebaczek na szelkach,
depcząc rzeczy – stadami
nocą szli ulicami.
A z Ostrowskiej do bloku
szli w dzień chmurny o zmroku –
walizeczka i chlebak,
więcej teraz nie trzeba –
równo… równo piątkami
marszem szli ulicami.
Noce chłodne, dni krótsze,
jutro… może pojutrze…
na gwizd, krzyk albo rozkaz
znowu droga żydowska…
ręce wolne i tylko
woda – z mocną pastylką…
Od Umszlagu wzdłuż miasta,
hen, aż do Marszałkowskiej,
w pustych domach narasta
życie, życie żydowskie.
W porzuconych mieszkaniach
narzucone tobołki,
garnitury i kołdry,
i talerze i stołki,
tlą się jeszcze ogniska,
leżą łyżki bezczynne,
tam rzucone w pośpiechu
fotografie rodzinne…
Książka jeszcze otwarta,
list z półzdaniem… „Niedobra”,
szklanka wciąż nie dopita
oraz karty z pół robra.
Wiatr przez okno porusza
rękaw zimnej koszuli,
leży kołdra wgnieciona,
jakby ktoś się w nią wtulił,
leżą rzeczy bezpańskie,
stoi martwe mieszkanie,
aż pokoje zaludnią
nowi ludzie: Arianie…
Zamkną okna otwarte,
zaczną życie beztroskie
i zaścielą te łóżka
i te kołdry żydowskie,
i koszulę upiorą,
książki włożą do półki,
szklankę kawy wyleją,
robra skończą do spółki.
Tylko w jakimś wagonie
pozostanie to tylko:
Nie dopita butelka
z jakąś mocną pastylką…
A w noc grozy, co przyjdzie
po dniach kul oraz mieczy,
wyjdą z kufrów i domów
wszystkie żydowskie rzeczy.
I wybiegną oknami,
będą szły ulicami,
aż się zejdą na szosach
nad czarnymi szynami.
Wszystkie stoły i stołki,
i walizki, tobołki,
garnitury, słoiki,
i platery, czajniki,
i odejdą, i zginą,
nikt nie zgadnie, co znaczy,
że tak rzeczy odeszły,
i nikt ich nie zobaczy.
Lecz na stole sędziowskim
(jeśli tertis victi…)
pozostanie pastylka
jako corpus delicti.
Władysław Szlengel