1.
Kiedy wrą namiętności i burzą szaloną
Rozdzierają mi serce i wstrząsają łono,
Biegnę w leśne ustronie, gdzie wiatr po drzew szczytach
Cicho stąpa, i ległszy topię wzrok w błękitach.
Jaka cisza! Szmer żaden nie dobiega ucha.
Serce mi dziwna, słodka przejmuje otucha,
Krew bije wolniej, chłodną gorejące skronie,
Straszliwa walka uczuć ucisza się w łonie.
Żywicznie sosny dyszą, zdala pachnie niwa…
Nieskończoność błękitów ciągnie mię, porywa,
I tonę w tem bezmiernem, bezdennem przestworzu,
Zbawion myśli, czuć, pragnień, jak w nicestwa morzu.
Marnotrawny syn, wracam na przyrody łono,
Ona — matka ma, bóg mój, koi utęsknioną
Duszę mą, uspokaja, łagodzi i pieści — —
Błogosławiony-ś, lesie, lekarzu boleści!
II.
Jam szczęśliw! — Lecz już czuję, że w sercu się budzi
Tęsknota do walk, bojów, do życia, do ludzi,
I wracać mi potrzeba tam, do tego świata,
Którego echo nawet tutaj nie dolata.
O ty nienasycone, wciąż z sobą w rozterce,
Wiecznie głodne spokoju i wrażeń znów, serce!
Czemuż wiedziesz mię z ciszy na burze i boje?
Czemu?… Idę! Nie pytaj, gdzie jest męztwo moje!
Choćbym miał stracić wszystko, nie stracę swej dumy!
Odzyskałem już siły, więc pójdę przez tłumy
Do zwycięztwa lub śmierci z jednakiem weselem:
Chcę sam być własnym katem albo zbawicielem!
Żegnam cię, matko dobra, serdeczna a tkliwa!
Szalony wir żywota znowu mię porywa;
Pamiętaj o swym synu — i skroń uznojoną,
Gdy znów przyjdę do ciebie, przyjmij na swe łono.