1. Partly cloudy
Wysłałem książki do domu,
a potem poszedłem do biblioteki
i wypożyczyłem takie same, aby dokończyć je czytać –
przyzwoity limit, bogata biblioteka. Zaczynam się czuć
jak Mickiewicz, ciągle w drodze, bez niepotrzebnych rzeczy
w niewielkiej walizce, ale z dobrymi książkami.
I ta świadomość, że będą ze mną krótko
i może nie być okazji do powtórki,
niebezpiecznie prawdziwa. E-mail sprawdzę
w Des Moines, przydałby się Mickiewiczowi.
Wiedziałby na bieżąco, co czują jego dziewczyny.
Widzę go, jak się przedziera o świcie
do sklepu spożywczego w Łukowie, powiat Oborniki,
raczej nieogolony, w surducie, w którym przeleżał noc na kanapie;
wielkopolska przyroda odbiera mu mowę,
ale jakimś cudem pyta grzecznie ekspedientkę,
czy może sprawdzić swój e-mail.
Widzę go w Poznaniu, w cyber cafe na Palacza.
Nie widzę go w Rzymie, Paryżu i Lozannie.
W Berlinie tak, ale tylko Wschodnim.
Gdybyśmy się zamienili miejscami, mógłby zobaczyć mnie tutaj
albo przynajmniej zapytać o mnie Norwida.
Teoretycznie, bo Norwid sam zadał mu pytanie
i teraz radykalnie chory i absolutnie opuszczony
czeka na odpowiedź w New-Yorku.
2. Mostly clear
Des Moines, pierwszy wieżowiec.
No i hotel, lepszy niż ten w starej stolicy.
Od upartego autobiografizmu sztywnieją mi stawy,
żółknie skóra i całymi dniami noszę w żołądku nieprzyjemny kłąb.
Gdyby go wypluć, jakby się było sową,
wyszłoby na jaw, czym się naprawdę żywię: czerwony T-shirt,
włosy, szlak drobnych ran na skórze, którym wędrują mrówki palców,
paznokcie, lewy i prawy.
Jest się sową.
Powinno się być bardziej.
Powinno się zamknąć oczy, które przestały widzieć,
i otworzyć nowe.
Gdzie indziej.
Kiedy indziej.
Lekko przymrużone
oczy dalekowidza.