Na główny jarmark – może do Dąbrowy,
Gdzie zawsze kupiec znajdzie się gotowy,
I na wszystko pokup łatwy –
Wyprowadził na sprzedaż poeta zgłodniały
Swój skarb, swój dobytek cały:
Skrzydlatego wierzchowca helikońskiej dziatwy.
Wesoło zarżał rumak Apollina
I w pysznej staje paradzie:
Łeb wznosi w górę, zżyma się i wspina,
To sztuczne w miejscu wyprawia obroty,
To lansadę po lansadzie;
Tłum jarmarkowy staje zdumiony dokoła,
Wszyscy wynoszą rumaka przymioty,
I każdy woła:
„Co za ślachetne źwierzę! Jak piękna uroda!
Jaki kształt, jaka postać! Wielka tylko szkoda,
Że tę wysmukłość, tę budowę gładką
Szpeci brzydkich skrzydeł dwoje;
Ta rasa wprawdzie jest rzadką,
Ale któż zechce, życie narażając swoje,
Po powietrzu wojażować?”
Tak każdy z widzów zdanie swe otwiera,
Nikt nie chce kupna próbować.
Nareszcie jakiś wieśniak ochoty nabiera:
„Skrzydła – rzecze – nie mogą do niczego służyć,
Lecz te się dadzą obciąć lub skrępować,
Tak konia zawsze można do pociągu użyć.
Sto złotych wreszcie dam ci, przyjacielu!”
Nasz poeta, któremu los swych darów skąpił,
A rumak rzadko dał się powodować,
Nie tracąc w targu słów wielu
Żywo do zgody przystąpił.
Dłoń o dłoń uderzają. Grześ pieniądze liczy
I wraca spiesznie, kontent ze zdobyczy.
Wnet rączego dzianeta do wozu próbuje,
Lecz ten, zaledwie nigdy mu nie znany
Ciężar u boków swych czuje,
Ślachetnym gniewem zagrzany,
Puszcza się zwykłym żądzy swojej lotem
I w niepowściągnionym biegu
Wywraca wóz i Grzesia na przepaści brzegu;
„Nic to! – rzekł Grzesio. – Dobrze wiedzieć o tem.
On pewnie, jak się urodził,
W prostej terlidze nie chodził.
Już ja mu wozu powierzyć nie mogę.
Lecz jutro z panem najmuję się w drogę,
Dam go więc do biczownika;
Tam się do woli wybryka,
I dwa konie mi oszczędzi.
Narów opuści go z laty.”
Z początku szło niezgorzej. Zawodnik skrzydlaty
Ożywia towarzyszów, kocz jak strzała pędzi.
Lecz cóż się dzieje? Z wzrokiem wzniesionym w błękity
Niezwykły twardej ziemi swymi bić kopyty,
Już się nie trzyma bezpiecznych kół śladem,
Zażegniony popędem wyższej swej natury,
Leci przez bagna, pola, krzaki, góry…
Wnet równym szałem porwany,
Cały zaprzęg za jego puszcza się przykładem:
Ni wołanie pomaga, ni ostre wędzidła,
Pędzą, jak gdyby wszystkie miały skrzydła –
Aż wreszcie powóz w połowie strzaskany,
Cudownie wszystkim zachowując życie,
Na stromej góry zatrzymał się szczycie.
„A to czartowska sprawa z tą gadziną! –
Rzekł Grześ do siebie z zamyśloną miną. –
Jak widzę, w dobrym sposobie
Nic z nim nie zrobię.
Obaczmy, może ten latawiec dziki
Przy ciężkiej pracy, a chudym obroku
Porzuci swoje wybryki.”
Wnet Grześ do próby się bierze,
Ledwie trzy dni minęło, już ślachetne zwierzę
Poczuło skutki swojego wyroku,
Cień tylko został z ulubieńca Feba.
„Mam, mam – Grześ woła – tego mi potrzeba.
Żywo do pługa wprzążcie go pospołem
Z najsilniejszym moim wołem.”
Ledwie co wyrzekł – już z najtęższym bykiem
Staje polotny dzianet w jarzmie zapaśnikiem,
Zżyma się pełen gniewu, reszty sił dobywa,
Natęża wszystkie nerwy, do lotu się zrywa.
Na próżno. Sąsiad z wolna i z namysłem kroczy,
Oswojony z jarzmem, z pługiem,
Na włos z bruzdy nie wyboczy,
I boski rumak musi się cierpliwie
Stosować do flegmatyka…
Aż w końcu, gdy zwątlona natężeniem długiem
Wszystka z członów siła znika,
Kochanek Apollina, znękany straszliwie,
Pada na ziemię i w prochu się wije –
Ledwo dyszy, ledwo żyje.
„Przeklęte źwierzę! – Grześ w złości zawoła,
A złoszcząc się kijem wali –
Wszelka więc z tobą daremna mozoła?
Nie przydasz się na nic zgoła?
A to mi czarci to kupno nadali.”
Gdy tak Grześ jeszcze w uniesieniu srogiem
To klnie na czym świat stoi, to smaga batogiem,
To żale swoje rozwodzi:
Przez łąki, pola, drożyną pobliską
Na to komicznie smutne widowisko
Wesoło młodzian nadchodzi:
Lutnia przy boku; spod lekkiej ręki
Słodkie wymyka się brzmienie,
Wietrzyk niebiańskie unosi dźwięki,
A jasnych włosów spuszczone pierścienie
Ozdobna złota obejmuje wstęga.
„Przyjacielu, co znaczy ta praca ucieszna? –
Odzywa się do wieśniaka –
Któż w świecie wołu i ptaka
Pospołu w jarzmo zaprzęga?
Sam przyznaj, że to rzecz śmieszna!
Gdybyś mi swego konia na chwilkę powierzył?
Rad bym siły moje zmierzył.
Uważaj – gdy mi się uda,
Niewidziane ujrzysz cuda!”
Grześ, nic nie mówiąc, rumaka wykłada,
Z niebiańskim uśmiechem młodzian go dosiada.
Zaledwie zwierzę mistrza rękę czuje,
Już się pnie, wędzidło żuje,
Niecierpliwie pianę toczy;
Skry sypią boskim ogniem ożywione oczy
I jakby inna istota już wcale,
Jak duch, jak bóstwo wznosi się wspaniale;
Naraz powiewne skrzydła rozpuszcza, rozwija,
Jakby wicher gwałtowny w obłoki się wzbija
I nim go wzrok dosięże, już znika, już ginie
W górnej błękitów krainie.