We śnie
kocha mnie Żona
wszystko staje się
jasne lekkie
we mnie dokoła
potem przebudzenie
rzeczywistości
ślepe uderzenia
raz koło razu
jestem skazany na życie
które jest upadkiem
tylko dzieci przebijają
ściany naszego więzienia
ptasimi głosami
przy herbacie
ordynarna kłótnia z Żoną
oko za oko
ząb za ząb
życie cuchnie
jak gąbka nasiąka
strachem gniewem żółcią
kto dotknął
zamkniętych ust
w domu oswojona śmierć
z rumieńcami życia bezwstydnymi
rośnie z dnia na dzień
Moje serce jak ciężko
jestem liczym robakiem
jestem pyłem na sandałach
odchodzącego Boga
zbędny pragnę śmierci
Panie uwolnij mnie
rozwiąż moje związki
życie poniża mnie
pragnę śmierci
jestem padliną
na jasnej polanie
odkryłem w sobie
ranę
wstydliwą ropiejącą
zdrowie kwitnące pożądanie
przeprowadzka do Moskwy
w domu obłąkanych
obłąkani „urządzają się”
nie myślą o duszy w salonach
nie myślą o zmartwychwstaniu
czy ja jeden pozostałem
przy zdrowych zmysłach
najokrutniejszy miesiąc
w moim życiu
bale wizyty toalety
perfumy tańce zmysły
chowam przed sobą
sznur
życie zaciska się
jak pętla
spróbuj jeszcze raz
chcę się zmienić
będę pogodny
będę lepszy
nie
to jest niemożliwe
przy wieczornej herbacie
wzajemne oskarżenia
gniew zapach z ust kłamstwo
próbuję pisać
nie mogę
chowam przed sobą
ten postronek
jestem starym zmęczonym człowiekiem
cały dzień tęskniłem
do odrobiny ciepła czułości
chcę jak małe dziecko
przytulić się do matki
moja dusza
tęskni do miłości ziemskiej
nie do boskiej zimnej
niebieskiej
tęsknię do matki
której nie pamiętam
to wszystko
jest szaleństwem
pragnę śmierci
jestem żywym trupem
z wielkimi skrzydłami