I.
Któżby o Boże! wytrwał na tej ziemi,
Któżby potrafił swym losom wydalać,
Gdyby się z troski, łzy i rany swemi,
Nie mógł do Ciebie odwołać?
Dajesz przyjaciół w dniach szczęścia i chwały,
Lecz z przyjściem nieszczęść znikają niewrotnie,
I ten, któremu same łzy zostały,
Musi je wylać samotnie.
Ty jeden wszystko Twoją goisz dłonią,
Ty każdą stratę, każdy żal łagodzisz,
A jak kwiat z rany swej oddycha wonią,
Tak z cierpień, słodycz wywodzisz.
II.
Gdy wszystko w życiu zwiędnie po kolei,
Gdy i ta przyszłość, co na chwilę zwyknie
Łzy nasze iskrą rozjaśniać nadziei,
Już się zaciemni i zniknie;
Któżby nie upadł w ciężkim życia boju,
Kto zniósł tę burze czarnej nawałności,
Gdybyś Ty z góry, gałązki pokoju
Nie przywdział skrzydłem miłości?
Wtenczas to boleść wzniesiona przez Ciebie,
Wiedzie nas w święte zachwycenia kraje,
Jak ciemność światy odkrywa na niebie,
Których dzień widzieć nie daje.