W Tatarji, porzucony przez fałszywych przyjaciół,
siedziałem na kamieniu nad cichym nurtem Kamy,
gdzie obraz mój stargany ostatnie ciepło tracił,
kłóciłem się ze śmiercią, że nie tu się spotkamy.
Zanim rzeka zamarzła, o tej porze fatalnej,
słowem obcem i groźnem ścigany — lodokolem,
ja — pasażer na gapę w osowiałej bawialni
wyrwałem się na statku wołżańskim i wpłynąłem
do mroźnego Kazania i do sali szpitalnej.
Stoczyłem się w gorączkę, a na przestrzeni wielkiej
na zieleń niepowiędłą, śnieg padał siwą troską,
szli ludzie, jak przekleństwa — tak rzucali butelki
pod gąsienice czołgów i ginęli pod Moskwą.
Nie dla mnie śmierć walecznych, drażniących ją okrzykiem,
dla mnie sala szpitalna i gorycz wyobraźni
w zlodowaciałych parkach, w ciepłuszce nad piecykiem,
wśród cierpliwych Uzbeków śpiących w przedsionku łaźni,
dla mnie słowo ubogie, nieprzełamane z nikim,
słodki uśmiech Rosjanki w niewyraźnej przyjaźni.
Tylko w pustej rozgłośni, kiedy wołam do kraju,
w zielonym Saratowie czy nocą w Kujbyszewie,
do tych, co milczą, głowę przechyliwszy — słuchają
na szubienicach, wołam i spopielam się w gniewie.
Przez jakiekolwiek miasta przejdę bezdomną stopą,
będę dźwigał ruiny wtulone w cień powieki,
i gryzący słup kurzu, mój głos nad Europą,
i obraz swój nieludzki, czerpany z obcej rzeki,
aż powrócę do śmierci, jak się wraca z urlopu.
1941-42
Adam Ważyk