Nasze ciała
nie chcą się rozstać.
Zatrzasnęły się ramionami
i patrzą na nas ze zgrozą,
jak dwoje dzieci patrzy na mordercę,
który się zbliża.
Nie rozumieją niczego. Oszalałe,
mokre od łez,
dygocące od szlochu,
pytają, pytają bez tchu
dlaczego.
I nie słuchają odpowiedzi,
pytają znowu
bez tchu, bez tchu,
jęcząc, błagając
o litość.
Ale my
nie możemy się nad nimi ulitować.
Rozetniemy kłódkę ramion,
rozszarpiemy splątane włosy,
odrzucimy
w dwie strony pokoju
dwa zdychające
bezsilne strzępy.