I
Pogodny letni dzień.
Przytulone do ściany
drzewo i jego cień.
Wolę cień. Wysmagany
biczem trakt prosto leci
ku sadzawce, ku wodzie.
A ja patrzę na dzieci
bawiące się w ogrodzie.
II
Zapał w grach i wysiłek,
ich płacz nieutulony
przyszły świat zamąciły.
Choćby on był znajomy,
lecz czas bystry z natury
oślepł nagle po części
skutkiem palanta, w którym
nam dopisało szczęście.
III
Przeszklona cegła w dali
błękit kopuły maże
i bazgrze, jak paraliż,
co dotknął naszych marzeń,
pragnąc ożywić przestrzeń.
Widok tych brył aż mrowi,
może zbić z nóg i jeszcze
dać mata rozumowi.
IV
Nowy pszczeli rój zajmie
pewnie te ule liczne
stwarzając w nich mieszkanie
i miody elektryczne.
Dzieci nas wyprą z pieleszy
do podmiejskich ogrodów
pamięci, by oko cieszyć
formami pustki znowu.
V
Nauczy je natura
tego, co sama wie,
co jak wiersze wykuła:
bieg czasu itd.
Dodadzą do liczby”100″
0bluszczowe zawiłości,
jak nie wieczności, to
szukając stabilności.
VI
Codzienne przekłamania
tak jak brzęczenie much
są nie do wytrzymania,
lecz wyostrzą im słuch.
Co srebro, co miedź, powie
im własny ząb najprościej.
Nauczy je listowie
szumieć głosem większości.
VII
A po nas nie zagłada
– na potop starczy wiosła –
lecz diabla sprawka stada
z liczby mnogiej wyrosła.
Choć tryumf ikry szarej
nad rybą – nie grzech niski,
anioły nie komary,
nie starczy ich dla wszystkich.
VIII
Wietrzny dzień letni. Tu
odory nieczystości
przyćmiewają woń bzu.
Zrzędzę, jak ten, kto w ciemności
odchodzący świat, gdy
złapać miał szansę znikomą,
czuł, że czyniąc zło, my
jeszcze nie wiedzieliśmy – komu.
IX
Letni dzień. Ogród niemy.
Cichnie, to zbliża się znów
policyjnej syreny
dźwięk, niby przyszłość słów.
Nad kubłem kilka ptaków
szuka ziarna wśród śmieci.
Wokół głowy jak Saturn
ból krąży, nie odleci.
X
Im bardziej szczery muzyk,
tym rzadziej będzie gościć
w jego rękach tamburyn,
by śpiewać o miłości.
Jeśli do ognia sięga
i próbuje topora,
nie jest spocona ręka
już do szarpania skora.
XI
To nie jest strach przed nożem,
lęk przed zasadzką, trema,
lecz przed granicą może
poza którą nas nie ma.
Zdjęcie Księżyca złości
i niepokoje mnoży:
życia, jak miary długości,
nie ma do czego przyłożyć.
XII
I wiek i tysiąclecie
same prą ku końcowi,
by nie brał się nikt na świecie
do bomby lub ołowiu.
I zginą niezawodnie
dzieła wielkie i znane
nie od miecza – od spodni
gorączkowo ściąganych.
XIII
Przyszłość jawi się czarno
z powodu ludzi, nie
dlatego, że tak marną
może wydawać się mnie.
Dzieci jakby na kredyt
widzą – cóż, taki czas –
już nie to, co my wtedy,
a na pewno nie nas.
XIV
W oczy patrzeć nie lubi
żylasty zawadiaka.
Ten uliczny cherubin
przyssany do lizaka
z procy do wróbla mierzy,
co w gałęziach się kryje,
nie myśli „trafię” – wierzy,
bo w głowie ma „zabiję”.
XV
Spryt jest istotną stroną
sieroctwa rzeczy, prawie
od piersi odstawionej.
Podziw dla pryszczy sprawia,
że staje się udziałem
wzroku, gdy krąg zatoczy,
spłaszczony świat widzialny,
a w pionie krótkowzroczny.
XVI
Przestrzeń strzępów nie zbiera
na zapas – to usterka.
I w efekcie rad nierad
ten, kto na sufit zerka,
gdy kładzie się do łóżka
– a nie pogrąża się w snach –
nie leży na poduszkach,
ale wspina się na.
XVII
Ta piosenka bez końca
jest skutkiem pokrewieństwa,
to serenada ojca,
aria mniejszości, często
sumie ciał grane partie,
zwanej potocznie gminem,
który zajmuje parter
aż po samą kurtynę.
XVIII
Pogodny letni dzień.
Dziecięce gry, bieganie.
Drzewo i jego cień,
który kładzie się na mnie.
Szarpane wiatrem chmury
i plusk od stawu głuchy.
Pionowy promień, który
wisi jak lep na muchy.
XIX
Dzieci sączą sok, czasem
robią kleksy na trawie,
mnożąc się niby niby piasek,
który sprzyja zabawie.
Ich wzrok w tamtą dal sięga,
gdzie ręką zwiniętą w pięść
lustra, które brał Stendhal
ze sobą, nie da się wnieść.
XX
Rozwiną nasze zwyczaje,
cechy, głosy (przyroda
w tym przypadku znak daje,
że w cuda jest uboga).
Wysuną szczękę, pierś wypną,
zniekształcą obraz cały
swą złością, aby tylko
cofać się nie musiały.
XXI
Dzieci dążą do przodu,
do końca. Tak, jak tkanka
dla przedłużenia rodu
podda się, tak mieszanka
ułamka z zerem i błoto
z leukocytami, tak będzie
poddawać się krew, po to,
by uniknąć krzepnięcia.
XXII
To jest rola materii
w czasie – jak widać z tego –
by poddać, prawem serii,
Wszystko władzy Niczego.
Żeby zapełnić ogród
błękitnego marzenia,
własne cechy na powrót
na nicość się zamienia.
XXIII
Tak na pustyni namiot
usłyszy tamburyny;
tak się w pośpiechu kawior
wrzuca do ultramaryny;
brudząc kartkę po słowie
przecinek, kropkę dasz;
tak bywa, gdy ktoś powie
„tylko ty” patrząc w twarz.