Znów na kolację był makaron z wody,
I ty, Mickiewicz nie tknąłeś go prawie,
mówiąc, że dzisiaj nie czujesz się głodny.
Więc bez obawy, że w naszej postawie
pielęgniarz zwęszy ślady krnąbrnej buty,
po małej chwili udałem się też
do ubikacji. Za oknem był zmierzch.
„Zawsze jest najpierw styczeń, potem luty.
A po nim marzec”. Urywki rozmowy.
Lśnił kafli blask porcelanowy
i dźwięcznie kapał kran zepsuty.
Mickiewicz leżał – już z ustępu wrócił –
i wlepiał wzrok w pomarańczowy drucik
żarówki. (Może widział tam swój los).
Pielęgniarz wyszedł za drzwi, wywołany
przez Babanowa. Wyglądałem w noc
i telewizor, słyszałem zza ściany.
„Spójrz no, Gorbunow – zupełnie jak ogon.”
„A tam znów oko.” „A widzisz tuż obok
narośl nad płetwą?” „Widzę – całkiem niby
wrzód.” Tak, to przez nie myte szyby
gapiąc się w lutym na gwiaździste Ryby,
wznieśliśmy w niebo łysiejące czoła,
tam gdzie pod nogi pluć – to zwykła rzecz,
gdzie czasem rybę na stół dadzą, lecz
nie ma widelców, ni noży na stołach.
przekład Stanisław Barańczak
Josif Brodski