Gdy wzbiera ciszą śmierci południa upalność, —
Dokoła mego klombu — zgiełk i niewidzialność!
Grzmią wozy, chrapią konie i dzwonią kopyta, —
Lśni kurzawa, ku słońcu bezrozumnie wzbita!
Wciąż dokoła, dokoła… Wciąż tą samą drogą!…
Słychać wszystko i wszystkich — nie widać nikogo!
Pędzą z szumem tysiąca oszalałych borów,
Wykrzykując gwiazd nazwy i nazwy przestworów!
Brak im miejsca! Ścisk we śnie! Aż próżnia się mroczy!
Czy to — byt, czy to — niebyt tak wrzawnie się tłoczy?
Nic nie ma, prócz pośpiechu! Gdzie teraz ich — ciało?
I czy ciągle się staje to, co raz się stało?
Zdaje mi się, że pęd ich mam w uszach i skroni —
I że lecę wraz z nimi, jeżeli to — Oni!…
A gdy wrzawa zamilka i cisza się dłuży,
Zdaje mi się, żem stanął u celu podróży…