Przedwczoraj po śniadaniu, na ziemi niemieckiej,
postanowiłem się ogolić, wyjąłem z plecaka maszynkę
i mydło, będące aktualnie kością niezgody między
mną i Beatą Zużewicz, i ręcznik,
i poszedłem w to miejsce, gdzie za drobną sumę
można było zakupić 10 rodzajów prezerwatyw,
a starzy niemieccy generałowie odlewali się jednocześnie
jak na komendę; w lustrze zobaczyłem nareszcie
szramę na swoim czole, dawno już przecierpianą,
zdjąłem koszulę, przez chwilę przyglądałem się
jej brudnemu kołnierzykowi, zostałem w podkoszulku.
Ogolony, wróciłem do stolika, gdzie przy resztce kawy
wymieniliśmy z Beatą Zużewicz jeszcze kilka złośliwości,
zresztą coraz drobniejszych, wreszcie wyszliśmy na stopa;
długo nas nikt nie zabierał, aż w końcu zauważyłem,
że nie mam na sobie koszuli, nie było jej też w plecaku,
wróciłem do tego baru, w łazience też jej nie było;
– Jemand mußte mitnehmen – powiedziała pani bufetowa.
Wróciłem z niczym, a wtedy czymś tkliwie niezapomnianym
wydał mi się ten ostatni rzut oka na brudny kołnierzyk.
Więc chyba po to się znamy, żeby się kiedyś pożegnać:
przypadkiem i od niechcenia, i nie na zawsze, a jednak.
Kluczbork, 30.4.92
Poświęcone pamięci Kazumiego Yonekawy