Dopiero pod prysznicem w upiornie pustej (zalanej
światłem jarzeniówek) wspólnej łazience uzyskałem pewność,
że należało ten dzień zakończyć rozmową po francusku
z tym chłopakiem kaleką, który swoim zjawieniem się w kuchni
zakłócił nam cowieczorne liczenie pieniędzy i przeciąganą w nieskończoność herbatę.
Bo tymczasem, to zupełnie bez sensu, skonał tu na moich rękach Naruz Hosnani
(a ty, Larry, jak tam, żyjesz jeszcze? i twój jedyny sweter
zapinany na zamek błyskawiczny, czyżby leżał już tylko
w mojej szafce na stare czasopisma [a ta szafka?!]),
a, doprawdy, ta śmierć, po której poszedłem się wykąpać,
zmyć z siebie ten deszcz, jeszcze belgijski, wcale nie musiała
nastąpić właśnie tutaj, tkwi teraz we mnie zupełnie niepotrzebna:
całkiem jak ja, siedzący tutaj teraz, nie porównany z nikim
w kalectwie (mojego języka), mój pokój już cały sapie
i pojękuje przez sen, i jakie prawdziwe jest teraz właśnie to,
co mnie ominęło; gdzieś na progu widoczności ciągle jeszcze
zmieniają się światła.
Luxembourg, 3 października 1990
Adam Wiedemann