1.
Dwadzieścia dwa razy się rozejrzyj,
zanim wejdziesz do tej samej
w rzece jamy i – przykryty
z głową i paznokciami w miejscach,
o których nie przypuszczasz nawet,
że są – tam staniesz się jednym
z milowych głazów narzuconych tu
gładkim ślizgiem lodowca po ciemnej
skórze ziemi. Bo powinieneś wiedzieć,
że wystarczy krzyknąć: Arsenal, Tottenham
Hotspurs lub Chelsea, by trafić prosto
w oko i tkwić pod powieką snajpera
zajętego na żywo transmisją
z wiecznie zielonych boisk, numerowanych
krzesełek, porządkowych w pomarańczowej
zbroi i hektolitrów – tak właśnie
powtarzają w transmisjach – hektolitrów
cieczy. What a beautiful game – niemo
powtarzają, więc mute powtarzaj z werwą.
Where are you from? Poland?! Oh, I
must have heard something about… But
I can’t remember. I nic to, anonimowy,
dyskretnie wykonujesz uśmiech w stronę
brzany subtelnie roześmianej, na full
ustawiwszy potencjał, elokwencję i wszystkie
tryby warunkowe – ruszasz w tamtym kierunku,
nie odrywając oczu od – właśnie, ile
ty masz właściwie par oczu? Ten koleś
życzliwie nalewa i płaci. Za ciebie?!
Well, thanks! I’m really thankful, i
myślisz sobie: miłe, mimo wszystko,
chociaż nie zdążyłem, bo: brzana jest
owładnięta, w oczach posiada ów stalowy
poblask szkieł kontaktowych, a w tylnej
kieszeni spodni – tkwi dłoń męska, nijaka
w twoim fachowym rzucie okiem
kosmopolaka – odbija się wszystko.
„Tylko żeby nie mieszać” , bo
już ci się wydawało, że pijesz
falern z wydrążonej czaszki
któregoś z przegranych plemion,
skąd tutaj ów wątek? So,
what actually do you feel like
doing here? Mam spora ochotę
zaśpiewać mu o tamagotchi, i
żeby już sobie poszedł do swojej
retransmisji z wczoraj, ale
nie mam ochoty psuć im
dzierżawy wolnego czasu. It’s
Sunday today, isn’t it?
Rozmowa płynnie przechodzi z beczki
do beczki – Beamish, probably the best
ale in the world, to jednak nie to samo,
co rozmowa z butelki: big łyk – i
po krzyku. Mam dalej pewne opory
przy zacieśnianiu więzów – ręce mają
zapach padliny sprawnie obejmującej
we władanie kufle, ręce płoną
w ciemności saletrzanym blaskiem,
masakra w masarni, następnie płytki
kufelek lub dwa – i, znowu, do pracy.
Mam pewne opory – chciałbym się
zapytać i zapytać się wstydzę o
rozmiary porażki, która się przekształca
w pogrom; tymczasem: happy hours
uważam za dokonane! wyraźnie wesół
i skory do sprzedaży pachoł wysupłuje
z gardła zużytą melodię, heads or
tails – to nie jest do końca wiążący
wybór, alternatywa kantu i rowków
na grzbiecie monety zahaczonych
o coś, co właśnie przestało się
poruszać. Pełznie już tylko i wyłącznie
szemrany leitmotiv i dwu panów
usiłuje pić lager z tej samej szklanej
makiety renesansowej balii – litery
zatarte, utopione w pianie – więc
nie jest łatwo zlokalizować ów obiekt
w pamięci rozżarzonej jak nóż
w ustach fakira. Przypomina mi się
opowieść o tym, jak hartowała się
stal – cóż to za przeżytek w lekkim,
kevlarowym świecie kompletnie zbożowych
kiełków i makijażu od Diora,
we wnętrzach przestronnych i pustych
amfiteatrów wzruszeń. Hodowla
ślimaka winniczka, rotweiler – mord
łagodny, podpalany, wagi odpowiednio
ciężkiej – trafi w dobre ręce, tutaj
następuje zdjęcie i numer telefonu.
2.
0044 773 043 4173, czyli:
double oh double four double
seven, three, oh, four, three,
four, one, seven, three – brzmi
jak zaproszenie do tarczy (Charity
Shield?), i już nie przypominam
sobie skąd znam ten numer, i czy
ktoś mi go już wykręcił? Bo niewielka
pociecha tkwi jak drzazga w chatce
równie skromnych rozmiarów – przy Pudding
Lane, obok stu przęseł i pylonów
drażniących różowe o tej porze roku
podniebienie niebios – tam właśnie
zaczęło się: z początku nic zupełnie
nie wskazywało, że tak się stanie – bo
Swan Lane po drugiej stronie
kusiła co prawda ucho zwrócone
w tamtym kierunku melodią The Children
of God, lecz kto by pomyślał: żagiew
z żagwi, kość z kości, trzaski
słyszano przecież, choć nikt nie był pewien,
z której dobiegły przecznicy – poniżej
staranny rozrysował palec architekta
Wharfside – i tam zatrzepotały ognia
rzęsy pomarańczową maskarą żaru ze snu
zbudzonego ledwie – na tyle jednak
rześka od Tamizy bryza muska
uśpiony H.M.S. Belfast i oranżeria
kajut rozkołysana rytmem sprawiedliwych
snu i wachty cieni o tak późnej
porze – ani myśli alarmu wszcząć
kompozycji na srebrnej zastawie
gwizdków i czyneli (okażmy jednak
nieco miłosierdzia) – Charity? Znów? Tu? – i
z ogniem kroczyć zechciej, i ze mną,
od Tooley Street aż po Jamaica,
a gdyby wiatr zechciał nam na szlaku
wskazać swym lotnym palcem kierunek,
to skręć w Druid Street, a być może
trafisz na Crucifix Lane – tuż obok
Black Swan – one minute in your
presence – just a miracle of love, spiesz
się! Bo zarzewie tego, co mieć miejsce
będzie – liże twój trop, jak niemądre
szczenię posokowca, i – destiny, please,
protect me from what I want – tak
módl się bezgłośnie, poruszaj wargami
szybciej od postępów ognia, od dymnych
telegramów do krwinek i śliny jasnej,
już niemal wrzącej od nadmiaru
wrażeń. 1666 kroków, pamiętaj, tyle
dzielić będzie od teraz ów przytulny
pub, na wysokości Long Lane, na styku
Weston i Dunster Ville Way od miejsca,
w którym samotnie stoisz jak czytelny
w każdym języku znak – znak
zapytania – pod wielkim i głębokim błękitem
północy, pod czujnym okiem kilku
lokalnych kanałów TV, przed
wymarszem? Po powrocie? Cóż,
po prostu bardzo chciałbyś zapytać
mury wszystkich napotykanych miast
ręką uzbrojoną w jaskrawy
pojemnik z farbą: po co
tutaj byłem?