dla P. T. v. T.
I.
Z perspektywy
Nie wiem, czy jestem bliżej niż zwykle, czy dalej
od ciebie; geografii nigdy nie poznałem
na tyle, żeby wykuć wszystkie jej współrzędne.
Miasto jest całkiem ładne, ale nie jest piękne:
zamek, wille, kościoły, rynek, cała reszta
i psy – jak tam, gdzie mieszkam i tam, gdzie ty mieszkasz –
wszystko poodrywane; z perspektywy trawy
tu kino, tam kasztany, dalej barak z szarym
graffiti. Skwar. Od ziemi bije miłe zimno.
Oboje udajemy, choć każde rzecz inną:
ziemia – że nie jest krągłym grobowcem (żwir, tuje,
kamienie, zapas chłodu), a ja – że nie czuję
bliskości jej bliskości. Ten trawnik szeroki,
ludzie siedzący na nim (pary, trójki, piątki),
cała przestrzeń od końca (zardzewiałe zgrzebło
bramy) do końca (barak), cała ta rozległość,
powinny mi coś mówić: że jesteś daleko,
że tęsknię, że cię kocham. Tej topoli srebrność
z jej miękkim, rozświetlonym, wszędobylskim puchem
byłaby znakomitą alegorią kruchej,
melancholijnej, cierpkiej natury miłości.
Ten chłopak, który siedzi przy Kasi czy Gosi
i wyjaśnia ukrytą symbolikę w filmach
Barney’a (całe czoło w małych koniczynkach,
przyklejonych na ślinę) – czyż sam nie jest jakimś
świetnym, skrytym symbolem, tajemniczym znakiem,
postawionym niedbale, jak wulkan lub gwiazda?
A jednak wciąż nic nie wiem. Nic się nie wyjaśnia,
oprócz tego, że jesteś daleki, daleki.
Za kwadrans. Tłum się schodzi zza torów, zza rzeki.
Wstaję, idę do kina, przez kasztany patrząc
na tę rozległą przestrzeń, taką nieprzydatną.
II.
Festiwal
Cóż znaczy moja obcość w podzielonym mieście?
Wszyscyśmy tutaj obcy: czterdzieści wagonów
żwawych licealistów i licealistek,
plecaków z pacyfkami, dredów, koralików,
kolczyków w brwiach i wargach, redaktorów pism.
A przecież są tutejsi – po sklepach, fryzjerach,
na poczcie i na targu, na mszach po kościołach,
nieodzowni czy zbędni, są tu sami w sobie:
kobiety i mężczyźni, staruszki i dzieci,
nagle obcy u siebie w hucznym szturmie kin.
Trzeci z rzędu dzień deszczu. Między projekcjami
kryję się pod arkady. Apteka, kawiarnia,
spożywczy, restauracja. Na wystawach stoją
starannie wyklejone tableaux maturzystów,
rejestr bluzek, krawatów i odświętnych min.
Tło: piramidy w Gizie, czerwone ferrari,
fasady szkół, abstrakcje albo widok rynku.
Na jednym mapa miasta – każda z wylotowych
dróg opatrzona wielką, kolorową strzałką
i znakiem zapytania (gibki, czarny wąż).
Po zakręconych lokach, spinkach do krawatu
i kołnierzykach widać: oni nie zostają.
W innym Sunset Suits będą kupować następny
garnitur lub garsonkę, do innych kin chodzić,
inne gazety czytać i gdzie indziej pić.
Co innego ci spoza tableaux. Oni wiedzą
którędy będą jeździć do pracy i z pracy,
gdzie poderwą dziewczynę, w jakim łóżku wpadną,
gdzie kupią tort weselny i gdzie ochrzczą dziecko,
którędy pójdzie kondukt i w takt czyich łez.
Ci z tableux patrzą na nich zza przesłony kliszy,
skąpani w świetle flesza, młodości, urody,
pulchni, syci przyszłości zanim się zaczęła,
w porządku alfabetu, ocen, zapatrywań,
zamożności rodziców, adresów i kont.
Strzałki są kolorowe – bo to, co nadchodzi
jawi im się jak smukły, biały jednorożec
na szmaragdowym wzgórzu pod arkadą tęczy.
Czerń znaków zapytania jeszcze ich nie martwi.
Ot, zwinięty, odległy, niewiadomy kształt.
III.
Powrót
W tym ruchu była stałość. Ze stałą prędkością
jechałem przez głębokie korytarze krzewów
pomiędzy łagodnymi wzgórzami południa.
Bloki, kościelne wieże, nieistotne stacje,
na których żaden ekspres nie stanie.
Za oknem
mijało tyle życia: dziewczyna w rybaczkach
głaskana przez jakiegoś Sylwka, Darka, Sebę
czy Siwego. Trzepaki. I butelka wody.
I brzydka kobieta z brzydkim psem, spacerująca
wzdłuż torowisk.
Dopóki ich nie zobaczyłem,
dopóty nie wiedziałem, że pociąg unosił
mnie właśnie w ich kierunku. A w sekundę potem
wiedziałem już, od czego wiózł mnie: od Andżeli,
Darka, buldoga, bloków i butelki w słońcu,
wciąż z tą samą prędkością, z jaką niósł mnie jeszcze
później ku innym miastom i stacjom, i dalej,
ku dwóm długim tygodniom w Warszawie, wizytom
znajomych i przyjaciół, ku pisaniu pracy
i twemu przyjazdowi:
tej
muszli, zamkniętej
szczelnie, lśniącej, cielistej, perłoworóżowej,
srebrzystoszarej muszli wspólnych śniadań, seksu,
kłótni, zaczerwienionych
ust.
A stała prędkość
unosi nas, splecionych, w kolejnym pociągu.
Jakiś pies, jakaś para i bloki czekają
za zakrętem. I toczy się gładko powietrze
przez uchylone szyby. Popatrz, ile życia
mija nas dookoła. I ile zostaje.