Jeszcze po dniu gorącym szorstki mur nie ostygł;
blanki ten blady wieczór bodą jak osty,
a za wieżą zamkową, w kościoła oknie na płask,
błysnął wodą stojącą księżyca blask.
W ciemnym wnętrzu jest smugą białawego szkliwa.
Nie wiadomo, jak taka barwa się nazywa.
Chodzi, chodzi w ciemnościach
ruchomy światła korytarz,
jakby noc palcem srebrnym wodziła niebieska
po gotyckich łuków smukłości,
po freskach.
Dziecko tak palcem wodzi po książce, gdy czyta.
Tu skały malowane są tronem Dziewicy,
gdzie indziej zaś podwójny Chrystus ciemnolicy
w dwa kielichy odmierza wino.
Święci z pustelni, Mario surowa,
kwiaty kapiące z wnęk odrzwi, nisz,
archaniele, pancerzem jasny – o czym w promieniu
śnisz?
Jakie apokalipsy śnią się smokom, orłom?
Żadna trąba nie woła.
Księżyc palce swe cofa w mroku kościoła.
Za szybą migoce Orion.
Józef Czechowicz