Topola

Taras Szewczenko

Po dą­bro­wie wi­cher wyje
I pę­dzi przez pole,
Aż do sa­mej zie­mi schy­la
Przy­droż­ną to­po­lę.
Pień wy­so­ki, liść sze­ro­ki

Dar­mo zie­le­nie­je,
Wo­kół pole jak bez­brzeż­ne
Mo­rze błę­kit­nie­je.
Przej­dzie czu­mak, po­pa­trzy się
I gło­wę po­chy­li;

Ran­kiem cza­ban z fu­ja­recz­ką
Sią­dzie na mo­gi­le,
Rzu­ci okiem — taka pust­ka,
Że aż ser­ce boli:
Ni krze­wi­ny prócz je­dy­nej,

Sa­mot­nej to­po­li!

Któż ją sa­dził, pie­lę­gno­wał,
Taką smu­kłą, ro­słą?
Po­słu­chaj­cie, opo­wiem wam
Dolę jej ża­ło­sną.

Po­ko­cha­ła czar­no­bre­wa
Ko­za­ka dziew­czy­na,
Po­ko­cha­ła — nie wstrzy­ma­ła:
Po­szedł i za­gi­nął…
Gdy­by wie­dzieć, że po­rzu­ci,

Toby nie ko­cha­ła,
Gdy­by wie­dzieć, że nie wró­ci,
W świat­by nie pusz­cza­ła.
Gdy­by wie­dzieć, to pod wodę
Nie szła­by wśród nocy

I nie sta­ła­by pod wierz­bą
Z mi­łym do pół­no­cy —
Gdy­by wie­dzieć!…
I to rów­nież
Nie­do­brze dla człe­ka

Wie­dzieć dzi­siaj, co go ju­tro
Na tym świe­cie cze­ka.
Nie szu­kaj­cie, nie py­taj­cie
Swej doli, dziew­czę­ta —
Co wam mówi ser­ce wa­sze,

To prze­cież rzecz świę­ta!
Bo nie­dłu­go, czar­no­bre­we,
Wa­sze oczko bły­ska
I nie­dłu­go bia­łe licz­ko
Ru­mień­ca­mi try­ska —

Do po­łu­dnia! Brwi spło­wie­ją
I po­więd­ną twa­rze,
Więc ko­chaj­cie i mi­łuj­cie,
Jak wam ser­ce każe.
Za­szcze­bio­ce sło­wik mile

W gaju na ka­li­nie,
Wy­śpie­wu­je ko­zak mło­dy,
Cho­dząc po do­li­nie.
Wy­śpie­wu­je, póki wyj­dzie
Z cha­ty jego miła,

A on do niej: „Jak tam mat­ka?
Czy może cię biła?”
Uści­sną się, a sło­wik im
Śpie­wa piosn­ki swo­je;
Po­słu­cha­ją, ro­zej­dą się,

Szczę­śli­wi obo­je.
Nikt nie wi­dział, nikt nie spy­ta:
„Gdzieś była, dziew­czy­no?”
Ona jed­na wie, jak pręd­ko
Ta­kie chwi­le pły­ną…

Ko­cha­ła się, mi­ło­wa­ła,
Aż ser­ce jej mdla­ło.
Prze­czu­wa­ło swą nie­do­lę,
Prze­strzec nie umia­ło.
Nie prze­strze­gło — po­szedł ko­zak,

A dziew­czy­na bied­na,
Jak go­łąb­ka bez go­łę­bia,
Tę­sk­ni sama jed­na…
Nie szcze­bio­ce sło­wik w nocy
W gaju przy ru­cza­ju

I nie śpie­wa czar­no­bre­wa
Jak pta­szy­na w maju.
Już nie śpie­wa. Jak sie­ro­ta
Tę­sk­ni w dzień i w nocy,
Bez mi­łe­go oj­ciec, mat­ka —

Niby lu­dzie obcy;
Bez mi­łe­go słoń­ce świe­ci —
Niby wróg się śmie­je;
Bez mi­łe­go świat — mo­gi­ła,
Że aż ser­ce mdle­je.

Rok prze­mi­nął, mi­nął dru­gi,
Nie­ma ko­cha­ne­go.
Dziew­czę więd­nie, a nikt na­wet
Nie spy­ta, dla­cze­go.
„Co ci, ser­ce?” — sta­ra mat­ka

Cór­ki nie py­ta­ła.
Lecz za star­ca bo­ga­te­go
Ta­jem­nie swa­ta­ła.
„Idź­że, cór­ko, byś mi sta­rą
Pan­ną nie osta­ła!

On bo­ga­ty, bez ro­dzi­ny —
Bę­dziesz pa­no­wa­ła!”
„Ach, poco mi pań­stwo ta­kie!” —
Mó­wi­ła do mamy,
„Na ręcz­ni­kach, com na­tka­ła,

Spuść­cie mię do jamy,
Nie­chaj za mną druż­ki pła­czą,
Niech śpie­wa­ją księ­ża,
Ja ta­kie­go, jak ten sta­ry,
Nie chcę wi­dzieć męża!”

Nie słu­cha­ła mat­ka cór­ki,
Da­lej ją swa­ta­ła,
A dziew­czy­na, pa­trząc na to,
Wię­dła i mil­cza­ła.
Aż do wróż­ki po­szła w nocy:

Może jej po­wró­ży,
Bo bez swe­go ko­cha­ne­go
Nie wy­trzy­ma dłu­żej.
„Bab­ciu zło­ta, bab­ciu-ser­ce,
Jak nie chcesz mej zgu­by,

To po­wiedz mi szcze­rą praw­dę:
Gdzie te­raz mój luby?
Czy żyw, czy zdrów, czy mię ko­cha,
Czy za­po­mniał może?
Po­wiedz­że mi, a po­le­cę

Do nie­go za mo­rze!
Po­wiedz­że mi, a po­le­cę
Jak pta­szek skrzy­dla­ty,
Bo mnie mat­ka za sta­re­go
Po­ta­jem­nie swa­ta.

Ja po­ko­chać go nie mogę,
Ja ser­ca nie zmu­szę —
Uto­pi­ła­bym się w rze­ce,
Lecz żal gu­bić du­szę.
Kie­dy nie żyw mój je­dy­ny, —

Spraw, abym do domu
Nie wró­ci­ła!… Ta­kiej doli
Nie ży­czę ni­ko­mu!
W domu sta­ry ze swa­ta­mi —
Mat­ka przy­jąć każe”.

„Do­brze, cór­ko! Spo­cznij chwil­kę
I rób, co roz­ka­żę.
Sama kie­dyś, moja dro­ga,
Pan­ną by­łam prze­cie,
Znam to li­cho i po­ma­gam,

Po­ma­gam wam, dzie­ci.
Two­ją dolę, moja cór­ko,
Od dwóch lat już zna­łam
I dla cie­bie cza­row­ne­go
Zie­la na­zbie­ra­łam”.

Po­szła sta­ra. Ja­kąś flasz­kę
Zdej­mu­je z po­li­cy:
„Masz to dzi­wo! Weź i bie­gnij
Pręd­ko do kry­ni­cy.
Umy­jesz twarz, na­pi­jesz się

Jesz­cze przed kur pia­niem,
A zo­ba­czysz, że ci ulży
Na ser­cu, ko­cha­nie.
Jak wy­pi­jesz, bie­gnij co tchu;
Choć­by cię wo­ła­li,

Nie oglą­daj się, aż sta­niesz,
Gdzie­ście się że­gna­li.
Spo­czniesz chwi­lę, a gdy księ­życ
Wśród nie­ba za­świe­ci,
Wy­pij zno­wu; nie przy­bę­dzie —

To pij po raz trze­ci.
Ten pierw­szy łyk ze­szło­rocz­ną
Wró­ci ci uro­dę,
A po dru­gim — pod­kó­wecz­ką
Tup­nie ko­nik mło­dy.

Kie­dy żywy twój je­dy­ny,
To za­raz przy­bę­dzie,
A za trze­cim… Moja cór­ko,
Nie py­taj, co bę­dzie!…
Lecz pa­mię­taj: nie że­gnaj się,

Bo czar pój­dzie w wodę.
Idź­że te­raz ze­szło­rocz­ną
Oglą­dać uro­dę!”
Wzię­ła zie­le. „Bóg wam za­płać” —
I wy­szła za pro­gi.

„Iść, czy nie iść?… Ha, już póź­no. —
Nie za­wró­cę z dro­gi!”
Po­szła: myje się i pije
Raz, dru­gi i trze­ci.
Wszyst­ko zni­kło, tyl­ko piosn­ka

Po­nad ste­pem leci:
„Płyń, ach płyń­że, mój ła­bę­dziu,
Przez mor­skie la­zu­ry!
Ro­śnij, ro­śnij, to­po­leń­ko,
Aż pod czar­ne chmu­ry!

Ro­śnij smu­kła i wy­so­ka
Do sa­me­go nie­ba,
Spy­taj Boga, jak mi dłu­go
Jesz­cze cze­kać trze­ba.
Ro­śnij, ro­śnij, póki spoj­rzysz

Hen, za mo­rze sine, —
Tam gdzie leży dola moja,
A ja tu­taj ginę.
Tam mój miły, czar­no­bre­wy,
Po polu uga­nia,

A ja pła­czę, lata tra­cę,
Więd­nę od ko­cha­nia.
Po­wiedz jemu, moja dro­ga,
Że świat się na­śmie­wa,
Po­wiedz jemu, że umie­ram,

Bo on nie przy­by­wa.
Wła­sna mat­ka chce mię żywą
Zło­żyć w ciem­nym gro­bie…
A jak­że to ona radę
Bę­dzie da­wać so­bie?

Kto do­gląd­nie ją na sta­rość,
W po­trze­bie po­mo­że?
Mat­ko moja!… Dolo moja!
Boże Ty mój, Boże!
Po­pa­trz­że się, to­po­leń­ko,

Przed świ­ta­niem, rano,
Jak go nie­ma, za­płacz ci­cho,
By łez nie wi­dzia­no.
Ro­śnij, ro­śnij, to­po­leń­ko,
Wciąż wgó­rę, pod chmu­ry,

Płyń, ach płyń, ła­bę­dziu bia­ły.
Przez mor­skie la­zu­ry!”
Taką piosn­kę czar­no­bre­wa
W ste­pie za­nu­ci­ła,
Zie­le cudu do­ko­na­ło —

W drze­wo się zmie­ni­ła.
Nie wró­ci­ła już do domu,
Stoi sama jed­na…
Cien­ka, gięt­ka i wy­so­ka,
Wy­so­ka — pod­nieb­na.

Po dą­bro­wie wi­cher wyje,
Mknie, pę­dzi przez pole,
Aż do sa­mej zie­mi zgi­na
Przy­droż­ną to­po­lę.

Twoja ocena
Taras Szewczenko

Wiersze popularnych poetów

Drugi wiersz o podglądaniu

Powtarza: to dobrze wymyślone – umrzeć w wycinku gazety, coraz więcej pali, kiwa się na krześle. Czyste bywają już tylko krople deszczu lub łyżeczki do herbaty; żwir przed domem i krwinki ważą tyle samo, zakrzep można rozkroić na dębowym stole w jadalni, zostaną ślady. Fałdy kurzu…

Zbrodnia Luizy

Wśród mahoniowych biurek lśniących płyt kredensów Stąpają nosorożce i mamuty czarne W salonie odczynionym przez wieczór z nonsensu Douglas chrapie w fotelu z poderżniętym gardłem To Luiza sprawczynią tej zbrodni i bredni Ona szyny i mury zawiązuje w pętlę I cios miecza się spełni i…

Sonet

Poezyjo! gdzie cudny pędzel twojej ręki? Gdy chcę malować, za coż myśli i natchnienia Wyglądają z wyrazów, jak zza krat więzienia, Kryjących i szpecących tak ubogie wdzięki? Poezyjo! gdzie twoje melodyjne dźwięki? Śpiewam – ona mojego nie usłyszy pienia, Jako słowik, król śpiewu, nie słyszy…