Jak zakochany pełen niepokoju;
czy dość gorące były jego słowa,
czy dostatecznie pięknie miłość swoją
zharmonizował i zinstrumentował,
czy słowa jak skrzypcowe struny stroją,
czy dość wysoko płynie pieśń skrzypcowa,
czy jak po pióro sięgam dziś z obawą.
pisząc do ciebie długi list, Warszawo.
Składano tobie hymny i piosenki,
wieńce i wstęgi, wiersze, wodewile,
sonety małe i ogromne księgi,
i znowu hymny, i znów wierszy tyle,
Norwid cię stroił w czerń, Słowacki w błękit,
lecz choć sławiono cię tysiącznym stylem,
ty nigdy strofy nie przyjmiesz ostatniej,
niewyczerpane źródło naszych natchnień.
Więc moja strofa niech cię też pochwali,
niech cię jak portret przystroi obłokiem,
niech błyśnie błyskiem w twej wiślanej fali
i choćby w jednej szybie twoich okien
i ulicami niech popłynie dalej
rytmem spokojnym i lotem wysokim,
i niech do ludzi mówi jak najprościej,
jak twój kochany kwiat – czerwony goździk.
Miasto rodzinne! Tobą, chłopiec mały;
ileż to razy w wieczory wrześniowe
szedłem śpiewając, gdy się zapalały
Na Towarowej latarnie gazowe,
świerszcze wśród szczelin, szpar muzykowały
i oczy matki świeciły chabrowe,
jakby się cała gwiezdna noc rozprysła.
O, pierwsze słowo: matka! Drugie: Wisła!
Wspomnienia? Dosyć. Przez wiślane wody,
spójrz, statki płyną ładowne cementem,
rosną ulice, place i ogrody
każda cegła mówi: domem będę!
Słyszysz? tam młodzież śpiewa, to śpiew młody
płynie przez okna szkoły odemknięte
i nowe wiechy nowe domy stroją
w Warszawie, mieście pracy i pokoju.
A to poezję rodzi; ona tutaj
gada swym głosem, płynie przez kamienie
jak Szopenowski walc, waleczna nuta,
jak konstruktywne i wielkie marzenie –
i ta co walczy dziś, i ta przeczuta,
co samą radość ludziom da, same promienie.
Promienie w oknach szczęśliwych migocą.
Nad Mariensztatem księżyc świeci nocą.
Miasto, przysięgam tobie na te zgłoski,
wszystko oddam tobie, memu miastu!
Miasto, po którym chodził Majakowski
I Aleksander Błok, autor „Dwunastu”.
O, robotniczy grodzie Szopenowski,
wszystkich miast polskich latarnio i gwiazdo,
tobie ja śpiewam i te nuty piszę,
wysoko, ale chciałbym jeszcze wyżej.
Niechaj twe dzieci szumią jak rój pszczeli
w nowych zieleńcach, niech rosną beztrosko,
a ci, co się w twych murach zestarzeli,
niechaj na spacer chodzą Marszałkowską;
stolico w słońcu, w deszczu, w śnieżnej bieli,
ty w moich wierszach zawsze będziesz wiosną
i twoje oczy zawsze mnie zachwycą,
Warszawo, śpiewająca robotnico.
Gdy wieczór mury najdroższe ogarnie,
jak miło z córką przejść po Nowym Świecie!
Oto latarnie świecą na księgarnie,
goździki się czerwienią, książka świeci,
ponad domami niebo w modrej barwie
zaraz pochodnie swoich gwiazd roznieci.
Szmery wieczorne popłyną do ucha.
Na mostach rześki wiatr wesoło dmucha.
O, jak przestronnie teraz jest nad rzeką
po pracowitym dniu, gdy cichnie turkot,
kiedy szeroko płyną i daleko
myśli i myślom lekko jak jaskółkom;
pójdziemy teraz na Plac Dzierżyńskiego,
tam, gdzie ta mewa leci, widzisz, córko?
O, tą ulicą. Stąd już droga prosta.
Weź ten czerwony goździk. I tam zostaw.