Spotkanie z matką

Konstanty Ildefons Gałczyński

Ona mi pierw­sza po­ka­za­ła księ­życ
i pierw­szy śnieg na świer­kach,
i pierw­szy deszcz.

By­łem wte­dy mały jak mu­szel­ka,
a czar­na suk­nia mat­ki szu­mia­ła jak Mo­rze Czar­ne.

Noc.

Do­pa­la się naf­ta w lamp­ce.
La­men­tu­je nad uchem ko­mar.
Może to ty, mat­ko, na nie­bie
je­steś tymi gwiaz­da­mi kil­ko­ma?

Albo na je­zio­rze ża­glem bia­łym?
Albo falą w brze­gi po­chy­łe?
Może two­je dło­nie po­sy­pa­ły
mój ma­nu­skrypt gwiaź­dzi­stym py­łem?

A mo­żeś jest po­łu­dnio­wą go­dzi­ną,
ma­zur psz­czół w zło­tych sierp­nia po­ko­jach?
Wczo­raj szpil­kę zna­la­złem w trzci­nach —
od wło­sów. Czy to nie two­ja?

*
Ciem­ne ol­chy sto­ją na mo­cza­rze,
roz­sy­pu­je się w mo­kra­dłach próch­no
Ej, roz­świ­stał się wiatr na fu­ja­rze,
małe gwiazd­ki nad ol­cha­mi zdmuch­nął

Mała mysz­ka przez ścież­kę prze­bie­gła
Dro­gę Mlecz­na nie­to­perz wy­mie­rzył
I wiatr ucichł na­gle. I zza wę­gla
z faj­ka srebr­ną w zę­bach wy­szedł księ­życ.

Roz­świe­ci­ły się świe­ce­niem wiel­kim
chmu­ry, dziu­ple, żo­łę­dzie i sęki —
jak­by cały świat był srebr­nym świer­kiem,
srebr­nym bą­kiem gra­ją­cym pio­sen­ki.

*
List­ki drżeć za­czy­na­ją,
pta­ki w ton ude­rza­ją,
słoń­ce wscho­dzi nad knie­ję,
słoń­ce jak śnieg top­nie­je.

List­kom roz­nąć, opa­dać,
pta­kom też wiecz­nie nie żyć,
słoń­cu wscho­dzić, za­cho­dzić,
ser­cu gwiaz­dy i skrzyp­ce.

*
Jak pu­deł­ko świe­czek cho­in­ko­wych,
na­gle, w ręku, gdzieś od dna kre­den­su,
my­śli na­gle tak wcho­dzą do gło­wy,
ser­ce trą­cą, i ser­cem za­trzę­są.

Świecz­ki ta­kie ku­po­wa­ła mama,
One drze­mią. W nich śpi pięk­ny za­miar.

Tyl­ko roz­wiń je i tyl­ko za­pal,
a zo­ba­czysz, co z tego wy­nik­nie:
w świecz­kach bły­śnie dro­giej twa­rzy owal.
Mat­ka pa­lec wznie­sie. Wiatr ucich­nie.

Mat­kę w ręce uca­łuj i wło­sy,
po­tem śnie­gu po ulicz­kach roz­syp,
żeby bły­skał się i żeby chrzę­ścił

Po­tem wszyst­kie świa­tła, co mi­go­cą,
do wa­liz­ki za­mknij. Otwórz nocą,
je­śli w dro­dze spo­tka cię nie­szczę­ście

*
Lato w le­sie. Ciem­ność zie­lo­na w świer­kach
Szał­wia. Za­ję­czy szczaw.
Nie­bo ob­ło­ki zdej­mu­je. Ptak zer­ka.
Trzmie­le brzę­czą wśród traw.

Mo­ty­le żół­te i bia­łe, jak la­ta­ją­ce li­sty.
Ci­sza i świa­tło
A tam da­lej i da­lej, za tym pa­gór­kiem piasz­czy­stym,
też jest lato.

Nie­bo to jest małe mia­stecz­ko w nie­dzie­lę,
gwiaz­dy ga­pią się na zie­mię z okien,
a wia­do­mo, ze gwiazd jest wie­le
i że wszyst­kie są nie­bie­sko­okie.

A tam w rogu, w miesz­ka­niu z bal­ko­nem,
w jed­nym oknie, gdzie kwiat czer­wo­ny,
a to dru­gie okno z dru­gim kwia­tem…

tam ty miesz­kasz. I po­grze­ba­czem
fa­jer­ki prze­su­wasz. I pła­czesz
Bo tak dłu­go cze­kasz na mnie z obia­dem.

*
Idę do cie­bie. W two­ją zie­leń,
I w two­je śnie­gi. I w twój wiatr.
W twój nie­zmie­rzo­ny idę świat,
gdzie pory roku na twej dło­ni
tro­ja­ka jak Ślą­zacz­ki tań­czą
i kurz się wzbi­ja, skrzy­pi wóz,
ody­niec bie­gnie przez mo­kra­dła
i je­leń ro­śnie po­śród świa­tła,
co, dzwo­niąc, bęb­niąc, ta­ra­ba­niąc,
za­spa­ne gwiaz­dy strzą­sa z brzóz

Je­sień to skrzyp­ce po­tłu­czo­ne,
bez­rad­na myśl nad ćwier­cią smycz­ka,
zima to ple­cy two­je bia­łe,
lato — jak zło­ta rę­ka­wicz­ka,
któ­ra po­rzu­cił w sa­dzie Jan,
ten Ko­cha­now­ski, co mu łyż­ką
wy­star­czy stuk­nąć, a już wszyst­ko
tań­cu­je, nie­bo się otwie­ra,
nie­bo nie­bie­skich peł­ne piór,
tru­chle­je wilk, ba­su­je bór,
gło­sem Szek­spi­ra i Ho­me­ra.

Ze srebr­nych, księ­ży­co­wych je­zior
del­fin wy­su­wa ucho, je­siotr
słu­cha­niem skra­ca so­bie po­byt.
A z lasu truch­cik sar­nich ko­pyt.
Z ry­bac­kich ognisk bu­cha dym,
skwier­czy na sa­dle plot­ka żół­ta —
to w wier­szach Jana tak. I w nim
za­ko­twi­czo­na moja nuta;
i wszyst­kie, wszyst­kie, wszyst­kie muzy,
be­mo­le wszyst­kie, rytm i rym,
i księ­życ, mój ubo­gi ku­zyn,
co na te­le­gra­ficz­nych dru­tach
nocą na­bi­ja so­bie guzy.
But zgu­bił. Choć jest cały świa­tłem,
we łbie ro­zu­mu ani szczyp­ty.
I nie­skoń­czo­nym sznu­ro­wa­dłem
wplą­tał się w moje ma­nu­skryp­ty.

Twoja ocena
Konstanty Ildefons Gałczyński

Wiersze popularnych poetów

O śmierci bez przesady

Nie zna się na żar­tach, na gwiaz­dach, na mo­stach, na tkac­twie, na gór­nic­twie, na upra­wie roli, na bu­do­wie okrę­tów i pie­cze­niu cia­sta. W na­sze roz­mo­wy o pla­nach na ju­tro wtrą­ca swo­je ostat­nie sło­wo nie na te­mat. Nie umie na­wet tego, co bez­po­śred­nio łą­czy się z…

Głosy

Idealne, ukochane głosy tych, co umarli, albo tych, co dla nas są tak straceni, jak gdyby umarli. Czasem w snach do nas przemawiają, czasem je w myślach mózg słyszy.   A z ich brzmieniem wracają na chwilę dźwięki pierwszej poezji naszego życia, jak muzyka, która…

Apolog

Nie chce klucza od przepaści, od żadnych studzien, nie jest perłą perła na dnie mórz ukryta. Kamienie kradną imiona niebu, kamieniom – ludzie. Zginie królestwo rzeczy – będzie rzecz pospolita. Rubin gorący patrzy okiem cherubina, jak kot kosmiczny krzemień zachwala się iskrzeniem: w maszynach, w…