Tutaj. I tędy. Z jednego na drugie,
najpierw powoli, jak żółw ociężale,
ruszyła palcem, lecz wciąż spałem
najebany bolsem. I jak mozaika na ścianie,
te wszystkie lśniące, apetyczne słowa:
rodzynki, sok z jabłek, wata cukrowa,
liście i szelesty, kot, który się chowa
pod stołem. Mruczy i miauczy. Wszystko
od nowa, przesunięte o cal. Tak można
bez końca, jeśli ciepła głowa, i pal
licho, że niedokładnie. Że lekko za-
chwiane proporcje, można przyciąć,
podrzeć, wreszcie spalić i przełknąć.
Tak to się gryzie, kiedy nie jest mokre,
wysuszone słońcem. Powiedz kochanie:
czy wciąż trwa twój okres? Przygotowań
do jutra, do kolacji w środku miasta,
z wyłączonym ruchem ulic, ciągle czerwonymi
światłami, z parlamentami w kieszeni
wiezionymi przez Paryż, Bratysławę
i Kraków. Gdzie co dzień trawię Wrocław
w którym nigdy nie byłem, w którym jednak
nigdy nie będę, nie kupię rodzynek,
ale wezmę cię na ręce, przeniosę przez
pokój. Przyniosę alkohol i płaski talerzyk,
odłóż usta, proszę, nie będą potrzebne, bo:
och, jakimże wdzięcznym odniesieniem
chłopiec ćwiczący pocałunki na własnym
przedramieniu! Lub dziewczyna śpiąca
z kołdrą między nogami i te grudki
pasty do zębów na dnie umywalki,
zakurzone biurka, nieumyte kubki,
zdania bez związków z pogodą, bez
bzu na brzuchu i forsycji w słoiku,
gdy pytam czy lubisz być rozbierana?
Ze świata, ze mnie. I dalej na północ,
odkładając lornetkę, zasłaniając okno.