Do zmarłej

Tadeusz Gajcy

Pu­sty po to­bie po­wie­trza słup
oczy mi mro­zem prze­kłuł;
do­cho­dzi do mnie świer­got twych stóp
go­łę­bich: sze­lest
suk­ni naj­lżej­szy, ko­ra­li dźwięk
okrą­gły, ni­kły jak dzwon­ków pęk
u gło­wy two­jej w ko­ście­le.

Ze snu po­wsta­ję i cie­niem rąk
nie­rze­czy­wi­stych dla mnie i trud­nych
szu­kam od­de­chu two­je­go. Skroń
zgi­na mnie cięż­ka jak ka­mień – i
wi­dzę przez oczy, któ­re mróz prze­kłuł:
cia­ło twe drob­ne tuli się w trum­nie
w chłod­nej ko­szu­li jak w śnie­gu.

Ro­zu­miem te­raz bły­ska­wic syk,
wo­ła­nie kwia­tu, gdy pry­ska w twarz
ko­lo­rem sil­nym, i garst­kę śpie­wu
w krza­ku po­bli­skim ciem­nym jak głaz.
Lecz ję­zyk wte­dy mar­twy był. Nie mógł
od­czy­tać pi­sma, któ­re u po­wiek
no­si­łem nie­my świa­tłu po­dob­ne.

Kto wzy­wał cie­bie mi­ło­sną tak,
że ręką zim­ną, sen­ną jak plusk
od­wio­dłaś świat ten? Go­dzi­na inna
była i inny księ­życ się kładł,
sen gęst­niał won­ny, więc w oczach rósł,
za­gar­niał usta. Cia­ło jak li­nia
pro­ste zo­sta­wił… Kro­pla­mi żal

świec si­nych pada i sto­py pa­rzy
bez­rad­ne, kru­che w po­ście­li tej.
Twarz moja ciem­na – noc na mej twa­rzy
wil­got­na, czuj­na jak z tobą w śnie.
Kto gło­sem wzy­wał z ciem­no­ści na­głej
i wy­wiódł cie­bie z miej­sca mi­łe­go,
cia­ło otwo­rzył i na dnie ska­ły

ziem­skiej zo­sta­wił? –
Wy­so­ki świat
leży jak słoń­ce śle­pe na brze­gu
chmur spa­da­ją­cych. I dud­nią dna ,
wód po ka­mie­niach z lawy i sre­bra,
z ko­met cho­dzą­cych świe­tli­sty łuk
tę­czy za­wi­sa lek­ki jak brew
i jak mu­zy­ka to­czy się huk.

Pod­ziem­na prze­strzeń wy­ra­sta z głę­bi:
drze­wa jak ryby, ska­ły jak bór,
szu­mi jak rze­ka zie­lo­na wę­giel,
bry­ła otwie­ra usta do krzy­ku,
spa­da gwał­tow­nej ciem­no­ści nurt
po mchach że­la­znych, grzy­bach krze­mien­nych
i noc ko­ły­sze głu­chą mu­zy­ką.

Dla mnie, dla cie­bie, dla wie­lu z nas.
Ty tyl­ko szmer ten po­ję­łaś szyb­ciej
i wiesz, dla­cze­go chmur chwiej­nych maszt
nie ma kra­wę­dzi i cza­su nie zna,
a czło­wiek mil­cząc śpie­wa jak skrzyp­ce,
dło­nie zła­ma­ne śmiesz­nie wy­tę­ża
i cze­ka nogą szu­ka­jąc dna.

Chwi­lą to na­zwij albo stru­mie­niem
ko­lo­rów wszyst­kich i woni świe­żych.
Jak pej­zaż prze­szło obok mil­cze­nie
i sto­ję: w oczach ła­mie się tło,
nie­bo fa­lu­je krót­kie przez rzę­sy
i zno­wu nie wiem pa­trząc w to miej­sce,
ja­kie w nas stru­ny wy­schnię­te mrą.

Po­dwo­ję ilość imion da­rem­nych,
uśmiech przy­po­mnę srebr­ny jak sierp
i nad pa­rzy­stym wid­mem twej ręki
oczy za­wie­szę czar­ne od świec.
Ale czy doj­rzę, ale czy chwy­cę
ten dźwięk, tę nutę wy­bra­ną z mro­zu,
co pada za mną i tru­je li­ście

drzew jak po­są­gi rżnię­te w złej zo­rzy?
Pod słoń­cem ma­łym do­gna mnie tchnie­nie
z ja­rów śmier­tel­nych; – stu­lo­ną dłoń
po­ło­żę wów­czas w na­gim stru­mie­niu
tych nie­po­ję­tych wo­łań za mgłą.
Ale czy znaj­dę świa­tłem prze­bi­ty
tę chwi­lę ską­pą, jak okno wą­ską,

kie­dy wid­no­krąg po­dob­ny szy­bie
su­nął pod chmu­ry per­ło­wy ło­skot
i wiódł fa­li­stą suk­ni twej kro­plę?
Do­cho­dzi do mnie po­wtór­ny sen:
jak wi­traż fio­let u two­ich stóp
i cia­ło cze­ka chłod­ne i pro­ste
nocy, o któ­rej tak mało wiem.

Twoja ocena
Tadeusz Gajcy

Wiersze popularnych poetów

Mapa

Płaska jak stół, na którym położona. Nic się pod nią nie rusza i ujścia sobie nie szuka. Nad nią – mój ludzki oddech nie tworzy wirów powietrza i całą jej powierzchnię zostawia w spokoju. Jej niziny, doliny zawsze są zielone, wyżyny,…

Zmory wiosenne

Biegnie dziewczyna lasem. Zieleni się jej czas… Oto jej włos rozwiany, a oto – szum i las! Od mrowisk słońce dymi we złotych kurzach – mgłach. A piersi jej rozpiera…