Bawiły ją i zaskakiwały, bądź to czytając na głos urywki
rozdziałów, bądź to opowiadając różne historyjki,
rozwiązując szarady, wpadając na nią znienacka
w przebraniu różnych zwierząt i historycznych postaci.
Pełne słodyczy i tkliwe, należały w pewnym stopniu
do świata. A jednak ich nieobliczalność, szkło
noszone w kieszeniach, ogień, z którym miały
zmowę – czynił z nich coś na kształt chimerycznych
dżinów. Wiele razy widziała, jak podpalają mrowisko
i czy można ufać ich uśmiechom? Drzemią pod nimi
cienie o wiele rozleglejsze niż dzikie stada południa.
Więc kiedy ci grożą własną śmiercią nad pokaźną
skarpą, bo mają „dwadzieścia pięć metrów rozpiętości
skrzydeł” – owszem, możesz wręczyć im kreolskie
przysmaki lub dobry rocznik pouilly fuisse’a
ze świadomością przegranej. Ale czy nie lepiej
zostawić ich samym sobie z ich okrucieństwem
i wielkodusznością – pojemnych i skomplikowanych?
Któregoś popołudnia znów miło nas zaskoczą
znajomością Szekspira, astronomii, nawigacji
lub po prostu przytulą się same.