Gwiazda czy asteroid, spadając przez mrok nieba,
na ostrość wzrok nastroi i zamglić mu się nie da.
Spójrz na ów świat z tej strony. Chociaż spojrzenia niewart.
*
Tam chmurny las się kłoni jak klocków rząd w dominie.
Tam z punktu „A” przez stepy pociąg co sił w kominie
dąży do punktu „B”. Choć pewnie go ominie.
Tam początki i końce giną z oczu, z pamięci.
Zmarli kryją się w grobach, w łonach – ledwie poczęci.
Ptaki – nie tak. Lecz ptakom któż uwagę poświęci.
Pianino tam o zmierzchu otrząsa łzę bemola.
Palta wiszące w szafie padają pastwą mola.
Nad morzem nie dąb z baśni, lecz palisada mola.
*
Tam kałuża w podwórku ma obszar dwu Ameryk.
Tam niezamężna matka pcha wózek poprzez skwerek.
Trzeciego brzegu szuka nieposkromiony Terek.
Tam w zgrzybiałego dziadka wlepia oczęta wnuczek.
Tam do tej pory w gwiazdy śle się kontyngent suczek
Plus majorów z dyplomem i kompletem onuczek.
Tam się z zielenią kopru zielenie szczawiu łamią.
Brzęczenie pszczoły jest tam elementarną gamą.
Kopie rzeźb z oszczędności wyrabia się bez ramion.
*
Hiperborejski wicher dmie zimą za sadami.
Omszały kaloryfer, przy którym zasiadamy,
ma wydatniejsze żebra niż damy z zasadami,
których ciepłe pulchności dłoń przemarzniętą kuszą.
Tam pijący herbatę zęby o piernik kruszą.
Strażnik ściska karabin, śniąc, że obcuje z kuszą.
Tam smucą się zapałki, w deszczowy dzień moknące.
Tam po pytaniu „Kto tam?” słychać szampański koncept:
„Swój”. Rybia łuska w wodzie ma kolor puszki konserw.
*
Tam czysta kartka wpada w szczelinę urny wąską.
Tam w cerkwi w twarze świętych kopci gromnica z wosku.
Czasem braterską pomoc niesie sąsiadom wojsko.
Tam bujny bez w ogródku pachnie w wiosennym stylu.
Piwiarnia oblężona – spragnionych jest aż tylu.
Tam ci, co są na czele, są tacy jak ci z tyłu.
Tam wciąż w powietrzu wisi ochrypła stara aria.
Tam kłos pszenicy zdobi nie herby, lecz herbaria.
W lasach łasice, kuny i innych stworzeń armia.
*
Tam ległszy i płótnami nakrywszy się prostymi,
rzucasz na ścianę cienie jak palma z Palestyny.
Zwłaszcza we śnie. Na sypkim cukrze, jak na pustyni,
w zastępstwie hien z Sahary gromada much grasuje.
Tam miasta stoją słupka, podatne na tresurę,
i zamiast mapy świata łaciate są krasule
ryczące na pagórku. Zorza ma barwę rzeźni.
Fabryki grzmią i dymią niby żelazne rzeźby,
niepotrzebne nikomu: pijanym ani trzeźwym.
*
Tam nocny zew puchacza w krzyk sowy się przetwarza.
Tam liście szumią brawem na widok sekretarza.
Prosta myśl gęstwą zwojów mózgowych się przeraża.
Tam na sztandarze z młotem miłośnie sierp spleciony.
Lecz w ścianę gwóźdź nie wbity a ogród nie plewiony.
Wielki plan zawalony. Szkoda na to śledziony.
Nieznana tam maszkara, zagadka, mgła niepewna.
Okolica się stara być typowa i zgrzebna.
W modzie tam barwa szara – kolor czasu i drewna.
*
Wyrosłem w owych stronach. Chadzałem na jednego
z ich najlepszym poetą. Zaznałem niejednego
więzienia, chmur z ołowiu, burz jak z Ajwazowskiego.
Tam też – myślałem – umrę: czy to z nudy, czy z lęku.
Jeśli nie z ręki druha, to choć na jego ręku.
Widać, jasnowidz ze mnie marny. Zwłaszcza po ciemku.
Marny ze mnie jasnowidz. Tło teatralnej sceny
ważniejsze jest niż aktor. Cwału jeźdźca nie ceni
obojętnie trwający wokoło krąg przestrzeni.
*
Dziś mnie tam nie ma. Faktem owego demontażu
dziwią się pewnie tylko wazy gdzieś w Ermitażu.
Swoją nieobecnością nie zrobiłem w pejzażu
dziury; jeśli jest dziura – to nieduża, po prostu
drobiazg. Wnet ją zarosną kępki mchu lub porostu
i przetrwa barw harmonia pod maźnięciem pokostu.
Dziś mnie tam nie ma. Dziwność zaiste niezbadana.
Choć byłoby cudaczniej odstawiać tam barana,
drżeć lecz drażnić odważnie u schyłku dni tyrana,
*
wygłupiać się. Cóż, trudno: mój zysk będzie znikomy –
nie lubiłem się płaszczyć i całować ikony,
i na filarze mostu żeliwna twarz Gorgony
była mi w tamtych stronach twarzą od innych świętszą.
Za to teraz, gdy stoję przed jej wariantem większym,
nie dławię się skowytem, napełniam krtań powietrzem,
nie kamienieję. Słyszę, co szepcze Muzy warga.
Całym swym wnętrzem czuję, jak Parka nitkę targa:
lecz nim ostatnie tchnienie czystość nieba zaszarga,
*
bezkostny język jeszcze łakomie dźwięki liczy,
wciąż losowi dziękuję znakami cyrylicy.
To po to los jest losem, by się nie zrażał niczym,
rozumiał każdą mowę. Przede mną – w stanie czystym
przestrzeń, nie zeszpecona wieżą czy wodotryskiem.
Niepotrzebny przewodnik. Więc z niego nie korzystam.
Skrzyp, pióro, mój kosturze, skrzyp, prowadź mnie po świecie.
Koła naszej epoki, buksując w złożach śmieci,
nie dogonią nas, bosych. Więc nie ma co się śpieszyć.
*
I nie mam o czym mówić ni z Grekiem, ni z Waregiem.
Nie wiem, jaka mi ziemia będzie wiecznym noclegiem.
Skrzyp, pióro, skrzyp uparcie, wędrując kartek śniegiem.
przekład Stanisław Barańczak
Josif Brodski