Skrzypią te „dzień dobry„, „jak
się Pan ma?„, „proszę zajmować
miejsca„. Rozcieńczam wino wodą.
W twoich listach jabłonka zbyt często
zakwita. Jakby chciała coś nam pokazać,
jakbyś to ty prosił ją o to co wieczór.
Łyko ociera się o mój język. Jasno.
Czego nie spamiętamy, schowam w kaszel,
przecież nie ma o co się martwić,
z tego i tak dużo zostaje. Przedpokój,
gabinet, dwaj nadzy mężczyźni, a dalej:
oblodzona skóra, gdy razem z ojcem
odbijaliśmy się w tym jednym, jedynym
poprzecinanym neonami, nocnym
mieście telewizji. Gdzie każdy
koszmar jest tak naprawdę pinezką.
Bezsenną nocą w pustym przedziale.
Są takie książki. Retencja, korzenie,
przecenione sploty dłoni oznajmiające
zamyślenie. Dziewczynka ma słone wargi,
co robił ten żydowski doktor?, łupiny
powoli zamieniają się w granit.
Tym razem będę z tobą szczery.
Tym razem zasnę, jabłonko.