Została już tylko matka i jej kolczasty krzak
agrestu z bąblami pełnymi kwaskowatej wody,
jakby spadły poniżej zera i nigdy nie wróciły
do siebie. Ale ją też zdecydowaliśmy się wyprowadzić.
Dom bez zębów ślinił się i podchodził wodą.
Pod obrazami kwitła penicylina, zagon czerni
pełen mikrobów korodowany przez pośpiech zegarów.
Chodziliśmy po domu – po przetrzebionym domu,
dotykając tapet. Sound system desek rozniósł nas
po piętrach. Zostały tylko papiery w przyziemiu
i buty w kotłowni, ale kiedy zeszliśmy na dół,
zobaczyłam go: odpiętego od rur, z głową
spuchniętą jak pigwa. Bawił się z dziećmi.
Wszyscy śmiali się dziwnie wesoło,
jakby coś chcieli ukryć, zagadać.