Ósmy dzień tygodnia, północ, badanie. Dajmy na to
Węgry: rozgaszone do białości światła i szyfr
pełzający po wargach. Nie rozumiem cię Adriano,
te stoliki zwijają się w kłębek robiąc taki hałas,
że ani cierpliwość ani to wino.
A może wszystko położyć na kancie? Niebo gwiaździste
nade mną, zapałki w pudełku, owal twarzy rozmyty
w rodzinie. To taka choroba, przecież pamiętasz
jak trudny był ten czwartek. Napis na krześle
rozmienił się na drobne: szpitalny seans,
wyraźny szmer dywanu, powyłamywane nogi
i wszystko wytarte, wytarte. Kurz.
Tomasz Pułka