Dni lekkie, jabłkowite, pod stopami miękko.
Nie znalazł się „papierosek”. Chmura z bruzdy
polnej poleciała w górę, brunatny smak
mięsa i wręcz, zobacz, mętnie:
nie zachwyt, nie smutek. Kaktus na balkonie
cały z pajęczyny, spada popielniczka, ten świat
leci za nią. Ty przez resztę drogi wciąż pytasz,
jak jechać, pod ławką rysujesz czarno-czarne
tęcze, blask wieży radiowej
z ulic nas wymiata, niegłośne szaleństwo
w rytmie reflektora, rzekomo niewinne
kombinacje gestów, roztargnione wstępy,
kiedy chowasz ręce w rozgardiaszu września.
Prawdziwe wyzwanie to nowe prędkości,
obrazy żyjące jedno popołudnie.