W salach konferencyjnych o śmierci myśli się w sposób naturalny
można by powiedzieć „lekko”, gdyby było tak można powiedzieć.
Całą noc komary jadły mi z ręki, ale już przed deszczem zrobiliśmy się
rozkojarzeni i niepojętni. Można by powiedzieć „smutni”, gdyby było
tak można powiedzieć. Siadaliśmy na kwietnikach
przed nocnymi sklepami
„Fresh”, „Małpka” i „Żabka”, jedząc kleiste winogrona.
Te śluby w upale, śluby w szczecińskich kościołach skłaniały nas
do myślenia o śmierci, można by tak powiedzieć, gdyby nie to,
że było naprawdę piękne lato i obok na jarmarku za szkłem trzymano
pszczoły i jedliśmy ich miód. „Możemy się nazwać
Josephine i Geraldine”.
Czy ktoś szuka saksofonistki i kontrabasistki? Poprzednia
odeszła ze sprzedawcą Biblii, druga zaszła w ciążę. Wieczorem
oglądaliśmy czarno-białe filmy z Marlin Monroe pijąc herbatę
Magic Experience, rano programy przyrodnicze („Bobry mają
mniej czasu
na jedzenie wierzb”). Słyszeliśmy strzały w portowych dokach,
nasze laptopy działały bez zarzutu: na hasło „Strzały dziś w Szczecinie”
Google odpowiedział „Atak nożownika”. To miasto ma doki –
wyglądają jak pudełka po czekoladkach. To miasto ma dwa Starbacksy.
To miasto ma centra handlowe zbudowane jak miasta. Nocą
Zbigniew Wodecki śpiewał „Pszczółkę Maję”, syn rozmawiał
z robotem „Siri”. Program przyrodniczy nadawano bez przerwy:
„Na pożegnanie pokonany samiec zostaje szturchnięty w zad”.