1.
Wyjście. To, kiedy idziesz od środka, od centrum dramatu,
o którym nic nie wiesz, bo rozrywa się dokładnie na tafli
oka. I nie przypadkiem napisałem „rozrywa”, bo rozegranie
tej sceny w takim odniesieniu (a nie pamiętamy, nie wiemy
nic przecież o dotychczasowych konotacjach, jakie wczoraj
spisywałem na starym bilecie – a było w początku tego zdania
powiedziane, że „nie pamiętamy, nie wiemy”, choć nawet
nie ma do tego przypisu – a ciągle to „tego”, niedokreślone,
naszkicowane) jest bzdurą. Wyjście. Od palca do krzesła
i błyskawicznie rozmazują się szyby. Na palcach idziemy
przez wonne krzewy malin, na palcach liczymy na siebie, czy aby
nikt nie zgubił się w nocy (a była noc nieokreślona, jak układanie
kołdry, albo kopenhaski sweter – o ile takie są). Tej nocy. Wyjście.
Na schodach, w delcie pewnej rzeki. Zdecydowanej rzeki,
stanowczej rzeki, rzeki ciemnej i cienkiej. Bo będę teraz pisał
od palca do krzesła – to, kiedy idziesz od końca, od zakończenia
dramatu, o którym wiesz już wszystko, bo narracja rozpływa się
dokładnie na tafli oka. Tego samego. Wyjście
z domu. Migotające
światła, ciepłe głowy
ludzi. Jak te uśmiechy
bandażowane snem,
po bardzo dużej ilości
LSD. Koda. Wyjście. Lepiej Się Dotknąć. Ludzie Szukają
Demonów. Kanibalizację nam chcą zrobić, to i wychodki
zniszczymy. Taka jesień. Wejście
w dom. Doom. Obecność
ciężkich maszyn, pyłu po
podziałach. Chleba. Dość.
2.
Albowiem narracja rozpływa się w ustach.
3.
I znika. O czym już pisałem.
Tomasz Pułka