w małych miasteczkach zapomnianych
tam gdzie jest szary każdy świt
w świt taki szary i zapłakany
tobuł tułaczy szykuje Żyd
a do tobołka wziąźć by się chciało
całą codzienność swoja starą
wąskiej uliczki krętość i małość
i zapyloną sklepików szarość…
wieżbę przydrożną zabrać by trzeba
i pochylonę bóźniczkę z nad rzeki
płat deszczowego dobrego nieba
zabrać ze sobą na szlak daleki…
jarmarczny rozgwar taki znajomy
sobót dostojny spokój i ciszę
i dźwięk i barwę i ludzi i domy
by mieć ich przy sobie i widzieć i słyszeć…
a tam w oddali bezkresy sine
drogi wichry – na deszczu stanie
a tam spowite mgłami i dymem
jakieś szukanie – jakieś czekanie – –
tam jakieś miasta albo pustynie
i nagłość – dziwność – siła nieczysta –
tumult i haos z którego wypłynie
jakaś nieznana i inna przystań
tak by się chciało z wszystkim uporać
stanąć nareszcie śmielej i pewniej
i tylko smutno i łzawo i rzewnie
strzępy dawności wyciągać z wora:
– – płat deszczowego nieba – –
– – głosów znajomych rozgwar – –
– – wierzby znajomej białość – –
– – uliczek krętość i małość – –
– – szarość zasnutą łzami
co nigdy nigdy już nie schną…
– – – – – i westchnąć