Po obiedzie

Tomasz Pułka

Miałem się dostać na dramaturgię na PWST, bo tak postanowiłem i już polonistykę lekko rzucałem, a siedziałem na półtora miesiąca przed terminem złożenia teczki i przeglądałem Strindberga. Wczoraj obtarły mnie paskudnie klapki, które poleciłem kupić Magdzie, gdyż sam musiałem wrócić do domu rodzinnego, by pożyczyć od matki pieniądze na wyjazd do Poznania, który to wyjazd się w końcu nie odbył, bowiem ojciec — przez zbyt wysoki rachunek — polecił mi zostawienie telefonu. Wróciwszy do Krakowa kupiłem zestaw startowy do prowadzenia telefonu na kartę i przystanąłem na przystanku, by pojechać do Magdy. No i tak wyszło, że Magda ze swoją matką jechały w tramwaju w który postanowiłem wsiąść. Zabrałem jej matce torby z zakupami (w tym z moimi klapkami) i, opowiedziawszy Magdzie całą historię z nieudaną wizytą u Adama Grzelca, wstąpiwszy na szklankę coli, znalazłszy nieużywany przez nikogo z rodziny Magdy telefon i przeglądnięciu wybranej przez nią tego dnia oferty wakacji wyszedłem na przystanek i czekałem na autobus. Jednakże, już w przestronnym wnętrzu 128-ki uświadomiłem sobie, że skończyły mi się papierosy i nawet tytoniu nie mam w mieszkaniu; to zadzwoniłem do Magdy z zapytaniem do której jest Galeria Kazimierz czynna (22:00), wysiadłem przy Grzegórzeckim i pobiegłem do supermarketu. Biegnąc przypomniałem sobie, że nie mam pieniędzy, ale i natychmiast przyszła kojąca świadomość, że na karcie mam jeszcze jakieś czterdzieści złotych. Tytoniu paczkowanego nie było, więc kupiłem sobie papierosy i butelkę wina Sophia, nie przeczuwając nawet, że dwa dni później

zadzwoni Magda i powie: „Tomasz, jest Egipt za dwa-dwieście, dwa tygodnie, all inclusive, moja mama powiedziała, że nam dołoży.”, to ja na to, że ok, że może być, pewnie. Ale w tle słyszę głos matki „Pamiętaj, że paszport ci się skończył!”; to dzwonię szybko do Magdy i jej o tym mówię, a ona zła, no bo co może zrobić. A ja jeszcze bardziej zły, ale dopiero po chwili, bo to właśnie ojciec wrócił, zobaczył, że rozmawiam przez telefon, zapytał matkę o kwotę rachunku i — niestety — tym razem mnie nie kryła.

Nalałem wody do czajnika, czajnik postawiłem na kuchence, za chwilę zrobię sobie jakąś kawę z proszku, z guaraną. Przeniosłem się z łóżka na krzesło, w dalszym ciągu miałem się dostać na dramaturgię na PWST, bo tak postanowiłem i już polonistykę lekko rzucałem, a za oknem się lato z latem kochało, przed chwilą senna burza przeszła, zmoczyła parapet, więc p (czajnik gwiżdże) rzymknąłem okno, kawa znośna, jak to z proszku. Co chwilę coś poprawiam: a to nogę na nogę założę, a to klucze na biurku przesunę. No, ale dopowiem: miałem jechać do Poznania, bo rano zadzwonił do mnie Adam i powiedział tak:

Witaj Tomaszu, dzwonię do ciebie, bo jesteś w miarę porządnym człowiekiem. Ja teraz sobie siedzę i piję wódkę, wiesz, jestem młody, potrzebuję się wódki napić, siedzę, patrzę w telewizor. Tak, tak, no to świetnie, to wpadnijcie nawet dzisiaj. Jest Bromboszcz, ale muszę go unikać, bo mu pieniądze wiszę. No, zajebiście, to

do zobaczenia. I przerwałem połączenie czerwonym klawiszem i uśmiechnąłem się do Ewy, Ewa do mnie i z powrotem do pracy. Metodycznie, kawałeczek po kawałku, bo to trzeba ostrożnie, zdzieramy paznokciami, bo nie za bardzo jest czym, no ale schodzi pomalutku. Ewa dmucha na korę, żeby te wiórki usunąć, a ja się jej przyglądam obierając swoją część drzewa. Dumny z niej jestem, bo już się jej paznokcie łamią, strużka krwi z palca serdecznego spływa, ale pracuje z pasją. Po chwili proponuję, żebyśmy zrobili sobie przerwę i wybrali się na jagody, bo wczoraj widziałem piękne, dojrzałe, zaraz za tym małym laskiem buków.

Smaczne są, takie naprawdę nabrzmiałe, bo to burza przed chwilą przeszła. Zbieram po kilkanaście i wsypuję śmiejącej się Ewie w usta, a ona brudzi sobie wargi na fioletowo, ale jej o tym nie mówię, tylko przez resztę dnia, zanim się w rzece nie umyjemy, śmieję się z tej jej brudnej buzi, a ona myśli, że taki szczęśliwy jestem kiedy na nią patrzę.

I przerwałem połączenie czerwonym klawiszem, mimo iż na co dzień tego nie robię, bo to nieelegancko. Ale sytuacja była wyjątkowa: byłem niekompletnie ubrany, bo mnie Adam telefonem zaskoczył kiedy spodnie wkładałem, a musiałem pojechać do Magdy i już chyba nici z wyliczonego autobusu. Najprawdopodobniej się spóźnię, ale to nic, najwyżej trochę na słońcu postoję, bo teraz remont ronda jest i te przystanki takie niewydarzone. Żeby tak jeszcze tylko sobie jakieś sandały albo klapki kupić, bo w tych butach, w których chodzę już od prawie pół roku non stop, to mi prawie stopy odpadają. A coraz to cieplej jest, lato się z latem kocha i ta ich miłość taka jest burzliwa, że się okłada ludziom na czołach, a oni ją chusteczką, albo przedramieniem ścierają. Tymczasem jadę autobusem i przypomina mi się taka sytuacja sprzed jakiegoś miesiąca, kiedy też jechałem do Magdy, tym samym autobusem, tyle że mogłem usiąść, i jak już usiadłem to wyjąłem tomik Szpindlera naiwnie sądząc, że to będzie największy precel awangardy na przestrzeni autobusu. I owszem, ale tylko przez jeden przystanek, bowiem pod Halą Targową przysiadł się do mnie młody nauczyciel geografii i nerwowo sprawdzał ostatnie dwa sprawdziany dzieci z piątej klasy szkoły podstawowej („Jaki jest najwyższy szczyt

w Tatrach?”). U Magdy zrobiłem sobie trzy kanapki na śniadanie i kawę, a ona bawiła się z kotem i opowiadała mi swój wczorajszy dzień, którego już dzisiaj, niestety, nie pamiętam. Ale pamiętam, że patrzyłem tak na nią i na kota, i zobaczyłem, że jej krew z palca spływa, ale ona na to, że nic, że trzeba będzie tylko kota do weterynarza zabrać, żeby mu pazury przyciął. Dłuższą chwilę szukałem w mieszkaniu plastrów, żeby w końcu znaleźć je w łazience i opatrzyć Magdzie palec. Jako, że z palcem już w porządku a ponadto śniadanie zostało zjedzone — wyjdę na balkon, skręcę sobie papierosa

i dokończę. Jak już wspominałem, z łóżka przeniosłem się na fotel nieostrożnie nadeptując na Dramaty Strindberga. Podniosłem książkę z podłogi i otworzyłem przypadkiem na stronie 149, gdzie akurat zaczyna się scena czwarta „Ojca” i Rotmistrz „(otwiera sekretarzyk, zasiada przy otwartej klapie i liczy)

Trzydzieści cztery — dziewięć, czterdzieści trzy — siedem, pięćdziesiąt sześć.”, co brzmi jak scena z meczu futbolu amerykańskiego, kiedy drużyny rozpoczynają kolejne rozdanie, formują dwa młyny, a kapitan wypowiada jakiś tajemniczy, kilkucyfrowy kod i piłka zaczyna ślizgać się pod nogami zawodników by — w końcu — efektownie wystrzelić w niebo. Taką scenę właśnie wyobraziłem sobie po odczytaniu kwestii Rotmistrza, zamknięciu książki i odłożeniu jej na biurko, ale oczywiście mogę się grubo mylić w relacji, bo kompletnie nie znam zasad futbolu amerykańskiego, a sam sport tylko z amerykańskich filmów fabularnych dla młodzieży, które namiętnie oglądałem w dzieciństwie, śledząc podniecenie na twarzach oglądających Super Bowl. Podobnie jest z baseballem, który stawał się w tych filmach jak gdyby nieplanowanym fragmentem scenografii, czymś co biernie percypujemy w zaufaniu do reżysera nie zdając sobie nawet sprawy z absurdu zielonego parasola na proscenium podczas „Grigi”, zostawionego tam przez nieświadomą swojego faux pas staruszkę, która pierwszy raz w życiu wybrała się

do teatru i nie wiedziała, czego się spodziewać. Przyjechała do miasta na wieść o śmierci swojej siostry, która młodo wyszła za mąż za naczelnika poczty (którego to, notabene, poznała zaraz po wojnie, w maleńkiej podkarpackiej wiosce którą to on, wakacyjnie włócząc się z kolegą ze studiów, odwiedził. Słońce było w zenicie, grzejąc już bardzo mocno, a Gośka i Ewa odmawiały Anioł Pański na skraju pola w które wyszły o świcie. Młodzi mężczyźni stali jak zamurowani patrząc na dwie piękne dziewczyny, czekając aż skończą modlitwę, po czym zapytali o drogę do torów kolejowych, a one, wpierw częstując ich wodą, pokazały ją palcami. I tak zaczęła się historia, która mogłaby trwać jeszcze długo, ale przez wgląd na jej kronikarski1 charakter), co pozwoliło jej na całkowite wyplucie gwary z języka, jakim posługiwała się już jako „pani naczelnikowa” pijąc z koleżankami herbatę w kawiarni. Jednakże już jej siostra się gwary nie wyzbyła. Nie udało się jej także uciec od monotonnego, wyścielonego pracą życia w maleńkiej wsi, ślubu z chłopakiem z sąsiedniej zagrody, urodzenia piątki dzieci, poronienia szóstego i podróży do miasta na pogrzeb niegdyś ukochanej siostry. Piszę „niegdyś”, gdyż po przeprowadzce Małgorzaty Ewa szczerze ją znienawidziła. Do końca życia zazdrościła jej lepszego życia i miała za złe, że prawie w ogóle nie pokazywała się w rodzinnych stronach, nie wspominając nawet o jakiejkolwiek pomocy finansowej, mimo że ona i jej rosły, zapijaczony mąż ciągle nie mieli co do garnka włożyć. Rodzice szybko umarli, dzieci zostały na jej głowie, no i

nigdy nie była w teatrze. Teraz miał być ten pierwszy raz. Z wszystkich rzeczy, jakie mogła zrobić podczas trzydniowego pobytu w mieście, mając przy spódnicy pieniądze ze spadku, wybrała właśnie teatr i pierwsze z brzegu przedstawienie, na które wypudrowała nawet — nieumiejętnie, ale zawsze — twarz. Poszła sama, z torbą i zielonym parasolem, który, po całkowitej dezorientacji przy zakupie biletu, wstydliwym przekomarzaniu się z kasjerką (gwara była tak mocna, że bileterka prawie jej nie rozumiała), po zajęciu miejsca w pierwszym rzędzie, położyła na otoczonej ciemnością scenie.

Zdążyłem jeszcze założyć koszulę, wyjść na papierosa, wrócić i usiąść przy biurku. Więc może w końcu dokończę, co zacząłem. Jest koniec czerwca, a ja lekko — tak, jak lekko wygląda to po wyjściu z zatłoczonego tramwaju, kiedy mniemy bilet w palcach brudząc go krwią z serdecznego palca i wrzucamy do kosza — rzucałem polonistykę i siedziałem już którąś z kolei godzinę w moim ciemnym pokoiku. Za oknem lato kładło się obok lata i razem oddychali ciężko, patrząc w precel nieba.

_____

1 Skałkowie wiedli bardzo spokojne i uporządkowane życie. On pijał tylko raz w roku, w swoje urodziny i jeśli nawet zdarzyło mu się po tychże urodzinach nawymyślać żonie, a nawet — raz, w 1963 roku — uderzyć ją, to przez cały następny ranek, jako i następujący po nim rok, kajał się przed nią i starał się jej dogadzać. Był to dosyć ciekawy mechanizm psychologiczny, polegający na cementowaniu więzi międzyludzkiej przez instytucję pojedynczych urodzin (18 marca), ale cała otoczka fabularna tegoż mechanizmu — niezmiernie nudna i nieciekawa, przeto proszę o wybaczenie mi zerwania tego wątku.

Twoja ocena
Tomasz Pułka

Wiersze popularnych poetów

zrób mi kawę i idź na spacer

Rano, po stoczeniu jałowej dyskusji z psem, zaliczyłam głębokie zanurzenie, żeby tę noc przeżywać w nieskończoność. Gołąb w łazience (dostał się tu przez okno?), piasek w swetrze, pełny pępek i…

ONE

Różowe koty pojawiły się w marcu i trzeba je było „łapać”. Byliśmy posłuszni. Salowa mówiła, że to normalne w tym wieku. Aparat słuchowy piszczał jak krewetka. Ta druga kobieta bała…

Elegia dla żydowskich miasteczek

Nie ma już w Polsce żydowskich miasteczek – Hrubieszów, Karczew, Brody, Falenica… Tam w szabat nie ujrzysz w oknach zapalonych świec, z drewnianych synagog nie dobiega śpiew. Szedłem przez cmentarz,…